poniedziałek, 12 sierpnia 2019

O "Pokoleniu Ikea"

- Czytałaś "Pokolenie Ikea"? - pyta mnie któregoś razu w pracy koleżanka (bardzo zresztą fajna). Rozmawiałyśmy właśnie na temat książek. Ona, że ma stos lektur czekających na jej atencję, ja, że moja biblioteczka jest otwarta, lubię się książkami wymieniać, pożyczać komuś i od kogoś. Obie doszłyśmy do wniosku, że czytanie jest dla nas ważne.


-A coś słyszałam, ale nie czytałam. Dobre to?- pytam, bo tak, jak książki lubię, tak jestem raczej wybredna. 
I oceniam po okładce. Niby się nie powinno, ani książki po okładce, ani człowieka po jego powierzchowności, ani wina po butelce. Ja tak nie umiem. Oceniam najpierw to, co widzę, choć nie zawsze słusznie. Zdarzyło mi się kupić wino z  etykietką, zaprojektowaną przez kogoś, komu musieli sporo zapłacić, a w smaku paskudne. Co do ludzi, to rzadziej się myślę, niż z winami. Szukam w człowieku normalności, empatii takiej, co pokieruje do zrozumienia drugiego. Lubię ludzi, którzy jak się pomylą, to powiedzą: " zjeb...łem". Jak kogoś urażą, skrzywdzą i mają poczucie, że źle zrobili, to pójdą do tego urażonego, klepną w plecy i przeproszą. Tak po ludzku. 
Lubię jak ktoś zamiast latać po galeriach w poszukiwaniu modnej i odblaskowej (żeby każdy zauważył) pierdoły, wolą pójść do lasu, pojechać na wycieczkę, zorganizować piknik. 
Lepiej dogaduję się z tymi, którzy z gitarą i kilkoma puszkami konserw nie brzydzą się spać pod namiotem, niż z tymi, którzy zapierdzielają cały rok, by w wakacje wydać lwią część zarobków na dumę z faktu, że spędzili urlop w luksusowym hotelu.
Ile ludzi, tyle typów. Nie mam nic przeciwko tym, którzy lubią co innego, niż ja. W końcu dzięki tej różnorodności świat jest ciekawszy. Jednak naturalnie więcej zrozumienia mam  do tych podobnych do mnie samej. 
Zatem, jak widzę gościa z zegarkiem droższym, niż przeciętny samochód, albo laskę w białych kozaczkach, albo dzieciaka z nosem w telefonie, to wiem, że te okładki do mojej książki raczej średnio pasują. Pogadać, pośmiać się razem, dlaczego nie? Domyślam się jednak, że ani oni ze mną pod namiot nie pojadą, ani ja nie wypiję z nimi drinka z palemką, pod palemką.

Z książkami jest bardzo podobnie. Nie napisałam, ani tym bardziej nie wydałam żadnej. Nie wiem więc dokładnie jak to działa. Natomiast czytałam kiedyś, że autorzy mają wpływ na to, jak okładka ich własnej książki ma wyglądać. Nie zostawiają tego, jakże ważnego aspektu, tylko i wyłącznie wydawnictwu. Dla mnie okładka książki jest jak podpis malarza na obrazie. Dopełnienie całości. Początek i zakończenie, które podsumowuje wszystko to, co jest w środku. A zatem ważne? Ważne. I jeśli taki autor nie ma poczucia smaku, wyczucia estetyki w kwestii zobrazowania własnego tekstu, to jaki ten tekst może być? Zakładam, że co najmniej nijaki. Lubię być zachęcana we wszystkim. Jakby mi mąż wlazł do łóżka w jednoczęściowej, puchatej piżamie (biorąc pod uwagę ich popularność w UK, ten kraj powinien już być wyludniony), to o igraszkach mogłby tylko śnić. Brzydkie okładki nie zachęcają, nawet nie prowokują, więc też raczej z daleka się od takich trzymam.

"Pokolenie Ikea" zostało mi pożyczone przez wczęśniej wspomnianą koleżankę.

-Masz - wręczyła od razu dwie. - Ja zaczynałam od drugiej części, potem czytałam pierwszą  - wytłumaczyła. 

Jak już mówiłam ile ludzi, tyle typów. Kto powiedział, że pierwsze musi być pierwsze?

-Druga lepsza, jakbym zaczynała w odwrotnej kolejności, to bym na pierwszej pewnie skończyła - dodała.

Zastanowiłam się chwilę, przyjęłam do wiadomości jej system jedynkowo - dwujkowy i wpakowałam obie części do torby.

Okładki? Ohh, każdy czasem robi wyjątek.

Lektura, z tego, co mi opowiedziano należy do lekkich. Cudownie! Wszyscy wiedzą, że Nocny Motyl nocą pracuje. W przerwie jest czas na kawę (czarna, bez cukru genialnie utrzymuje oczy otwarte) i książkę (lekką właśnie, bo zawiłe akcje o 4 nad ranem są nie do obejścia i nie do przeskoczenia).

Ja jakoś dziwnie poukładana jestem, bo jednak pokusiłam się o przeczytanie (fanfary!) najpierw pierwszej części, a następnie drugiej. 

Książka, mimo kilku naprawdę świetnych anegdot w czołówce ulubionych nie jest. Nawet koło nich nie leży. Jednak (jednak!) skłania do jakiś przemyśleń. A jakby tak głęboko, głęboko pomyśleć, to można nawet uznać, że kształci. Sama bym przecież nie wpadła na to, co adwokaci - single cudują, gdy już wyjdą o godz. 23 ze swojej przeszklonej roboty.  

Nie patrząc na poziom tej lektury, muszę przyznać, że ciekawie się brnęło przez morze alkoholu, krótkich spódnic, wielkich biustów (dyskryminacja!), majtek (bądź ich braku), kacy rzęsistych. Nawet momentami zabawnie dialogi sformułowano. Zastanawiam się tylko, czy tak naprawdę jest. Gdzie się kończy fikcja literacka a zaczyna zwierzanie pana adwokata - singla do potęgi. Opisuje świat tak pusty, że przypomina mi się bębenek, w który Motylowy Syn nawalał jak był mały.  

W wieku 18 - 25 lat mogą jeszcze być w mózgu dziury, które z radością czekają na wypełnienie klubową muzyką, endorfinami przypadkowego seksu, alkoholowymi zwidami. Na imprezy się chodzi, bo dzieci w domu nie czekają na porcję kaszki, życie rozwiązłe się prowadzi, bo kiedy jak nie teraz? Człowiek się uczy siebie i innych, zmienia partnerów, szuka w nich tego, co do nich pasuje.  

Pokolenie Ikea, to ludzie, którzy studia mają za sobą. Trzydziestka stuknęła dawno, nawet jej echa już nie słychać. Bohaterowie posiadają wymagającą pracę, cudnie udekorowane domy (oczywiście wg najnowszych, tytułowych  stylów), ale poza tym niewiele ich różni od małolatów z przekroju 18- 25 lat. Ikea w domu, trend singla w mózgu. Dwie części książki, bohaterów mnogo, a chyba tylko jeden facet jest żonaty. I to w jakim stylu jest żonaty. Nawet  pozostaje wierny! Serio tak działa wielki warszawski świat? Jestem fanką sprośnych tekstów. Lubię wyższy stopień wtajemniczenia, czyli podteksty. Niewiele mnie może zdziwić, czy też zniesmaczyć. A jednak właśnie ta książka mnie zniesmaczyła. 
Przekleństw tam mnóstwo, czytelnicy recenzujący oburzają się: "Język z rynsztoku, kto tak mówi?", albo:" Nie mogłam przebrnąć przez ten las wulgaryzmów". Prawda jest taka, że przeklina każdy. Tylko przeklinać trzeba umieć. Bohaterzy "Ikei" drygu do tego nie mają. Znam osoby, z wrodzonym talentem do przeklinania. Naprawdę. A trzeba przyznać język polski to bogactwo najróżniejszych, figlarnych przekleństw. Wulgaryzmy, to przecież część języka. Anglicy mają swoje f..ck, które jak posłuchało polskiego robotnika, to się zawstydziło. Polskie przekleństwa są fikuśne, mają cudowne, różnorodne zastosowania, można dobierać je tak, by idealnie pasowały do sytuacji lub podkreślenia czegoś. Otóż to! Wulgaryzmy, jak żadne inne słowa podkreślają. Sztuka tkwi w doborze i umiarze. To tak, jak dobry żart. Raz opowiedziany - wszyscy się śmieją, powtórzony - śmieją się ci, którzy nie zrozumieli za pierwszym razem, natomiast powtarzany po wielokroć traci urok i tylko wszystkim dzieła na nerwy. Wniosek? Jak przeklinać,to tylko po polsku, z wielkim wyczuciem. 
Syn mój ostatnio też się wczuł. W czasie obiadu powiedział mi: 

"Mamo, te naleśniki, to zajebiste ci wyszły". 

Spojrzeliśmy na siebie z Motylim Mężem i jak już się pozbieraliśmy ze zdziwienia, to wytłumaczyłam dziecku, że dziękuję za uznanie, ale słowo, które użył to jednak wulgarne jest i nie powinno paść. 

"Aha, spoko, nie wiedziałem" - odpowiedział. 

Potem sobie jednak porozmawialiśmy z nim, żeby się tak więcej nie mylił (już widziałam rodzinny obiad u babci!). Motyli Mąż, który wg mnie doskonale operuje wulgaryzmami, podał dziecku ich przykłady, opowiadał jak to jedno przekleństwo może mieć wiele znaczeń itd. Oczywiście zaznaczyliśmy, że wiedza ta jest póki co czysto teoretyczna, używanie takich słów wieku 9 zim surowo zabronione. Już dawno odkryłam, że dzieci trzeba uczyć wszystkiego, by znalazły balans, by miały w życiu dobry smak, by kosztowały życia, ale z głową. Pewnie dlatego kierując się tą zasadą ja skosztowałam "Pokolenie Ikea". A, że nie smakowała... Brukselki też nie lubię, ale jakbym nie skosztowała, to bym się o tym nie dowiedziała.

Podobno laski w klubach aż proszą się o numerek. Kumpel mi  powiedział, że teraz jak idziesz do klubu, to rękami trzeba machać, żeby się odgonić. Kiedyś tak się robiło z muchami, teraz z kobietami. Książka o ile rozszerza horyzonty osobom takim jak ja (czyli nie singielka i nie ta, która klęka zanim obcy facet skinie palcem), to również sieje jakiś niepokój. A jak korpo - stylowe życie porozszerza się jak zaraza? Jeśli życie singli, dla których liczy się tylko praca, pieniądze i nowa dupka w każdy weekend rozpowszechni się? Obecnie krąży głównie między oszklonymi biurowcami, a klubami, ale kto wie, czy nie zarażą się tym inne profesje? Póki jeszcze tak nie jest zapowiedziałam Motylowemu Synowi, żeby mu nie przeszło przez głowę być prawnikiem. I w ogóle, w żadnej korporacji mi pracować nie będzie. Hydraulików potrzeba, malarzy i elektryków. Mechanik samochodowy zawsze robotę znajdzie. Mam nadzieję, że przyswoił. 

Z moich przemyśleń wynika, że książka jakiś przekaz ma. Młodym ludziom niech się żaróweczka zapali, że pieniądze, drogie samochody i niunie wyrwane bez wysiłku dają szczęście krótkoterminowe. Trochę starsi mają się obudzić i zadbać o swoje dzieci w taki sposób, by naprowadzić je na obwodnicę  miasta korpo-szczurów. 

A jak ktoś lubi mocne słowa i mocne akcje zamknięte w książkach idealnych na przerwę nocnej zmiany, to polecam Paulinę Świst. Niby też o adwokatach, seksu i sprośnych tekstów bogactwo, ale w jakimś takim smaczniejszym wydaniu.

Teraz czas na pączka, który już nie może się doczekać aż go zjem ;)