Bard
Spotkałam kiedyś Barda. Tak go nazwałam w myślach. Nie
przypominał żadnego cyrkowca, ani przebierańca. On był
autentyczny. Szłam sobie brzegiem jeziora, obserwowałam kłócące
się kaczki, obrażone na jeziorne towarzystwo łabędzie,
szczekające bez sensu psy. Tam jezioro, a tu ławka. Obdrapana jak
należy, parkowa ławka. A na niej siedział grajek. Przytulał
równie obdrapaną co i ławka gitarę. Z wiatrem płynęła melodia
„ The sound of silence”.
Rozejrzałam się i,
daję słowo, kaczki jakby zamknęły swoje kłótliwe dzioby,
łabędzie wygięły łebki w stronę skąd wiatr wiał, a psie
szczeki zastygły na ich wywieszonych językach.
Bardem był chłopak w
startych jeansach i bluzie z kapturem. Jego długo nieobcinane włosy
opadały na przymknięte oczy. Ich słomkowy kolor kontrastował ze
złotą opalenizną podarowaną przez lato. Mogłabym się założyć, że był na wagarach. Znudzony tym, co nauczyciel paplał, zatęsknił za
wiatrem, słońcem i przestrzenią. Czasami urywał się z zajęć,
zawsze pod rękę ze swoją gitarą. Obdrapaną, zieloną
towarzyszką, co grała jego sercem.
Uśmiechał się
oddalony o lata świetlne od egzaminów końcowych. Pewnie coś
wspominał, pewnie melodia, którą grał nie była przypadkowa...
I ja się uśmiechnęłam.
Zwolniłam kroku, wsłuchując się brzmienie bardowej gitary.
Przypomniałam sobie harcerstwo, wieczorne ogniskowanie, drużynową,
która sprzeciwu nie uznawała, a strunami poruszała równie mocno,
jak i mocny miała charakter. Moje fałszowanie nocną porą, gdy
ognisko grzało z przodu, za plecami chłód lipcowej nocy, przy
ramieniu drużynowi przyjaciele a nad głowami gwiazdy. Cykanie
świerszczy wokół.
Bardowa gitara była
inna od tej harcerskiej. Przynależna do niego. Jakby na wyłączność
szukającego swojego miejsca w świecie włóczykija. Wsłuchując
się w serce Barda miałam nadzieję uszczypnąć trochę dla siebie
tej dobrej aury.
A Bard mi na
zakochanego wyglądał. Stęsknionego takiego. Nawet jego uśmiech
był jak wspomnienie. Odstawał od kolegów z klasy. To pewne. Nie
był typem, łobuza, co to łąńcuch gruby na szyi nosi, po szkole
do siłowni pędzi, z różową panienką i piwem... Nie był też
typem zakleszczonym w spodnie rurki, który zna się na kosmetykach,
kremy rano i wieczorem różne wklepuje, w kwestii makijażu doradzi.
Bard cenił wygodę, naturę i swobodę. Klejnoty swoje nosił w
luźnych jeansach i czasu na studiowanie składu kremu nie tracił.
Dla koleżanek z klasy obiektem zainteresowania pewnie więc nie był.
Chodziły spodnie rurki i kremy w towarzystwie śmiechu dziewczęcego,
ale Bard tylko na nich spoglądał i uśmiechał się. Co tam sobie
myślał – nie wiedział nikt.
Ale pewnego dnia Bard
poznał Dziewczynę. Gitara, co to zawsze z jego stanem ducha
współgra, jakoś inaczej zaczęła brzmieć. Dziewczyna ze Szkocji
przyjechała. Włosy płomienne jak liście październikowe miała,
oczy jak skorupki kasztanów zielone, a uśmiech z wyraźną przerwą
między jedynkami. I ta Dziewczyna, tak szczerze, nawet ładna nie
była, ale Bardowi w oko zamyślone wpadła i piosenki na cześć jej
licznych piegów pisał. Może te włosy go urzekły? Bo długie
takie, gęste i pofalowane? Wtulał się w nie i nut szukał w
puchatych puklach. Zabierał swoją pierwszą Dziewczynę na
koncerty. Skakała rozpromieniona przy scenie, aż włosy fruwały w
powietrzu, jakby żywym płomieniem była. A, gdy odprowadzał ją do
domu, rozgrzaną i roześmianą papierosa paliła. Rozbłyskał
koniuszek fajki słabo oświetlając jej jasne rzęsy. A Bard szedł
obok, zerkając co moment na profil uroczo zadartego noska. Pod
namiot zabrał, z gitarą – najwięszą powierniczką zapoznał.
Zapisał w pamięci namiotu ściągane drżącymi dłońcmi wytarte
jeansy. Jasną skórę Dziewczyny, która jak świetlik świeciła na
tle kraciastego koca. Spocone westchnienia. Papieros tuż po, wypalony na spółę przy gitarowym „ The sound of silence”.
Jej włosy niedługo rudziły się dla niego, oczy zieleniły, a papieros zapalał. Odeszła do spodni rurek, do kolczyka wielkiego w nosie i tubki żelu do włosów. Bard został sam z gitarą. Rozkładał czasem namiot i zaczytywał się w jego wspomnieniach.
Jej włosy niedługo rudziły się dla niego, oczy zieleniły, a papieros zapalał. Odeszła do spodni rurek, do kolczyka wielkiego w nosie i tubki żelu do włosów. Bard został sam z gitarą. Rozkładał czasem namiot i zaczytywał się w jego wspomnieniach.
Minęłam Barda. Znam
już historię jego uśmiechu... Graj grajku dla ptaków, dla
jeziora, letniego nieba. Dla mijających Cię ludzi. Graj choćby na
wagarach.