środa, 23 listopada 2016

 Bard

        Spotkałam kiedyś Barda. Tak go nazwałam w myślach. Nie przypominał żadnego cyrkowca, ani przebierańca. On był autentyczny. Szłam sobie brzegiem jeziora, obserwowałam kłócące się kaczki, obrażone na jeziorne towarzystwo łabędzie, szczekające bez sensu psy. Tam jezioro, a tu ławka. Obdrapana jak należy, parkowa ławka. A na niej siedział grajek. Przytulał równie obdrapaną co i ławka gitarę. Z wiatrem płynęła melodia „ The sound of silence”.
Rozejrzałam się i, daję słowo, kaczki jakby zamknęły swoje kłótliwe dzioby, łabędzie wygięły łebki w stronę skąd wiatr wiał, a psie szczeki zastygły na ich wywieszonych językach.
Bardem był chłopak w startych jeansach i bluzie z kapturem. Jego długo nieobcinane włosy opadały na przymknięte oczy. Ich słomkowy kolor kontrastował ze złotą opalenizną podarowaną przez lato. Mogłabym się założyć, że był na wagarach. Znudzony tym, co nauczyciel paplał, zatęsknił za wiatrem, słońcem i przestrzenią. Czasami urywał się z zajęć, zawsze pod rękę ze swoją gitarą. Obdrapaną, zieloną towarzyszką, co grała jego sercem.
Uśmiechał się oddalony o lata świetlne od egzaminów końcowych. Pewnie coś wspominał, pewnie melodia, którą grał nie była przypadkowa...
I ja się uśmiechnęłam. Zwolniłam kroku, wsłuchując się brzmienie bardowej gitary. Przypomniałam sobie harcerstwo, wieczorne ogniskowanie, drużynową, która sprzeciwu nie uznawała, a strunami poruszała równie mocno, jak i mocny miała charakter. Moje fałszowanie nocną porą, gdy ognisko grzało z przodu, za plecami chłód lipcowej nocy, przy ramieniu drużynowi przyjaciele a nad głowami gwiazdy. Cykanie świerszczy wokół.
Bardowa gitara była inna od tej harcerskiej. Przynależna do niego. Jakby na wyłączność szukającego swojego miejsca w świecie włóczykija. Wsłuchując się w serce Barda miałam nadzieję uszczypnąć trochę dla siebie tej dobrej aury.
A Bard mi na zakochanego wyglądał. Stęsknionego takiego. Nawet jego uśmiech był jak wspomnienie. Odstawał od kolegów z klasy. To pewne. Nie był typem, łobuza, co to łąńcuch gruby na szyi nosi, po szkole do siłowni pędzi, z różową panienką i piwem... Nie był też typem zakleszczonym w spodnie rurki, który zna się na kosmetykach, kremy rano i wieczorem różne wklepuje, w kwestii makijażu doradzi. Bard cenił wygodę, naturę i swobodę. Klejnoty swoje nosił w luźnych jeansach i czasu na studiowanie składu kremu nie tracił. Dla koleżanek z klasy obiektem zainteresowania pewnie więc nie był. Chodziły spodnie rurki i kremy w towarzystwie śmiechu dziewczęcego, ale Bard tylko na nich spoglądał i uśmiechał się. Co tam sobie myślał – nie wiedział nikt.
Ale pewnego dnia Bard poznał Dziewczynę. Gitara, co to zawsze z jego stanem ducha współgra, jakoś inaczej zaczęła brzmieć. Dziewczyna ze Szkocji przyjechała. Włosy płomienne jak liście październikowe miała, oczy jak skorupki kasztanów zielone, a uśmiech z wyraźną przerwą między jedynkami. I ta Dziewczyna, tak szczerze, nawet ładna nie była, ale Bardowi w oko zamyślone wpadła i piosenki na cześć jej licznych piegów pisał. Może te włosy go urzekły? Bo długie takie, gęste i pofalowane? Wtulał się w nie i nut szukał w puchatych puklach. Zabierał swoją pierwszą Dziewczynę na koncerty. Skakała rozpromieniona przy scenie, aż włosy fruwały w powietrzu, jakby żywym płomieniem była. A, gdy odprowadzał ją do domu, rozgrzaną i roześmianą papierosa paliła. Rozbłyskał koniuszek fajki słabo oświetlając jej jasne rzęsy. A Bard szedł obok, zerkając co moment na profil uroczo zadartego noska. Pod namiot zabrał, z gitarą – najwięszą powierniczką zapoznał. Zapisał w pamięci namiotu ściągane drżącymi dłońcmi wytarte jeansy. Jasną skórę Dziewczyny, która jak świetlik świeciła na tle kraciastego koca. Spocone westchnienia. Papieros tuż po, wypalony na spółę przy gitarowym „ The sound of silence”.
Jej włosy niedługo rudziły się dla niego, oczy zieleniły, a papieros zapalał. Odeszła do spodni rurek, do kolczyka wielkiego w nosie i tubki żelu do włosów. Bard został sam z gitarą. Rozkładał czasem namiot i zaczytywał się w jego wspomnieniach.
          Minęłam Barda. Znam już historię jego uśmiechu... Graj grajku dla ptaków, dla jeziora, letniego nieba. Dla mijających Cię ludzi. Graj choćby na wagarach.

środa, 2 listopada 2016


                                                                  Dobra rada


         Od pewnego czasu węszę. A to w gazetach, magazynach, książkach. A to znów w Internecie (telewizora szczęściem nie posiadam, choć wiem, że i tam się TO kryje - wiem - wypatrzyłam u sąsiadki). Kryje się TO w reklamach i na ulotkach, w radiu i  w ogóle chyba wszędzie. 
                                                           
                                                                   DOBRA RADA

Niby brzmi tak przytulnie, bo jak coś jest dobre, to jakby się do nas przymilało. Przytul mnie, weź ze sobą do swojej lodówki, pralki, do łóżka i na spacer. A jak się ktoś przyzwyczai, to się po pewnym czasie orientuje, że dobre rady stają się natrętne jak muchy. Nie puszczają, nie odpuszczają, radzą tylko po to, by radzić. Wypływają ze wszech stron i atakują. Ba! One ogłupiają! I na moje, wcale nie są już takie milutkie. Szorstkie i paskudne.
          Czego się czepiam? A czepiam, ponieważ, ekspertów od wszystkiego i niczego się króliczo namnożyło. Kiedyś jak bluzka burakami poplamiona, to się do mamusi dzwoniło, albo babci. Ucieszone takie były, dumne, że wieloletnią wiedzą mogą z córcią się podzielić. A  przy okazji porozmawiać można było nie tylko o buraczanej plamie. Kontakt rodzinny zaciskać, więź podtrzymywać. Tajemnice kobiece miałyśmy, a mężczyźni nasi przekonani byli, że to czary jakieś nad plamami odprawiamy. Który by wiedział, że krew to schodzi pod zimną wodą, no który? A teraz huczą w telewizyjnym programie "Rada dla dziada" o naszych kobiecych sekrecikach, bo single się na świecie zdublowali, a każdy kiedyś się skaleczył i krwią napaprał, albo barszcz na siebie łajza wylał.
       Do pewnego momentu ja również starałam się być na bieżąco z jakże cennymi radami wplecionymi w różne środki masowego przekazu. "Ekspert - Ewa Jarzyna!" - zapowiadali gościa w śniadaniówce. No jak ekspert, to wie najlepiej - myślałam sobie i z uwagą notowałam. "Owoce trzeba jeść, to zdrowie jest najpyszniejsze!!" Zresztą kto nie pamięta tej piosenki z dzieciństwa :"Witaminki, witaminki, dla chłopczyka i dziewczynki". Pamiętam dobrze, teledysk, w którym dzieciaki objadają się kolorowymi porzeczkami, czarnymi borówkami, meszkowatymi brzoskwiniami. A tu ostatnio wpadł mi w ręce artykuł. Wyraźnie grzmi z niego, że owoce to fruktoza przecież - CUKIER OWOCOWY!. A jak cukier to zło, to na sylwetkę źle wpływa, wyrabia złe nawyki, bo uzależnia, dentystę wzbogaca, ale nie nas! Chcesz być zdrowa i szczupła jak Pani z okładki? Powiedz owocom i ich prywatnym cukrom NIE. Czytam i głupieje. I mając w głowie piosenkę o witaminkach podejrzewam, że w latach 80-tych nastąpiło masowe oszustwo dzieci. Skandal!
Ile razy słyszałam, że 2 litry dziennie wody należy pić. Żeby organizm z toksyn oczyszczać, to oczywiste. A ostatnio dowiaduję się, że nie tak dużo. Gdzie 2 litry?! Owszem 2 litry, ale płynów przez cały dzień, zawartych w kawie, herbacie, zupie, sokach itd. A organizm sam się z toksyn oczyszcza. Włosy to codziennie trzeba lub można myć, albo nie, jednak im rzadziej tym lepiej, bo włos musi się przetłuścić, żeby był naturalnie chroniony. Zakupy lepiej robić codziennie, tak by o niczym nie zapomnieć, albo nie nie, jednak raz w tygodniu, bo ekonomiczniej. Chałupę zimą grzejemy jednostajną temperaturą, bo opłaty niższe. Niższe? W żadnym razie! Niższe, to jak się porządnie rano i wieczorem nagrzeje, a w dzień i w nocy korzysta się na tym cieple. 
                                                                       
                                                                    Zwariować można.

Aż tu jednego razu (gdy jeszcze myślałam, że ci wszyscy eksperci rzeczywiście chcą coś dobrego zrobić, a nie tylko zarobić) dowiedziałam się, że żeby w sypialni było jeszcze lepiej niż jest, to w bieliznę trzeba zainwestować. I w tym programie, co to na komputerze oglądałam  bardzo ładna pani się przechadzała. Fiu, fiu na sobie, czarne takie miała. "Tylko nie odkrywajcie za dużo" - huczy Dobra Rada za ekstremalną kokietkę przebrana. Wybranek się spłoszy, albo nie będzie już miał sobie czego wyobrażać. Pomyślałam sobie, że może rację ma. Może Szczęście Mojego Życia chciałoby popatrzeć sobie na mnie w takim staniczku, albo pończoszkach z koroneczką. Kokietka zaręczała, że to napięcie buduje, że to ślinotok u mężczyzn wywołuje. Spróbowałam. Wparadowałam do sypialni z biustem umiejscowionym w cudnym staniczku, na fiszbinach, by się piersi prezentowały okazalej. Kroczyłam i obserwowałam, co Mężczyzna powie. Zerkałam na kąciki ust, ale ślinotoku nie zarejestrowałam. Nagle otworzył otwór gębowy. Ja pewna, że albo w akcie zaskoczenia (lub też podniecenia), albo zaraz komplementami zacznie rzucać. Rzucił. Prosto w twarz pytaniem: A co ty, w staniku dziś będziesz spała?
Eksperyment się udał. Już wiem, żeby kierować swoją wiedzą i intuicją. Poruszać się w obrębie tego, co Mój Mężczyzna lubi. Pani Dobra Rada, która wyraźnie między wierszami zaznaczyła, że swój trik z fiu fiu bielizną przetestowała już na mężu, byłym mężu, kochanku i jednorazowym spotkaniu z panem od meblowego, bez wątpienia nie miała do czynienia z Moim Mężem. I dobrze.
Jeden eksperyment to nic. Brnęłam dalej zmieniając tematykę. W innym programie zaręczali, że mężczyźni  uwielbiają, gdy mogą się wykazać w męskich pracach. Przybicie gwoździa, prace hydrauliczne, przesuwanie ciężkich przedmiotów. No to sobie wymyśliłam: docenić   Moje Szczęście trzeba, żeby nie pomyślał, że nie widzę jaki potęncjał w jego męskich dłoniach drzemie. 
-Skarbie - zaczęłam słodziutkim głosikiem. Trzeba napompować koło w moim rowerze, bo uszło powietrze, a ta pompka jakoś ciężko chodzi. I siodełko w rowerze syna trzeba podnieść, bo urósł chłopak.
Spojrzał na mnie i zdziwienie jawne okazał.
-Nie rób z siebie takiej niedołężnej, przecież to proste jest. Klucz do roweru jest w skrzynce z narzędziami, a z napompowaniem koła, to już chyba  sobie poradzisz.
No pewnie, że sobie z tym poradzę, ale ktoś inny mi poradził, żeby nadać głosowi tę słodycz, tę nieporadność, by mężczyzna czuł się silny, ważny i doceniany. Może powinnam cięższe zadanie wymyślić? Co ja z tymi rowerami.
Na szczęście w tym momencie powiedziałam stop. Bo gdybym się rozpędziła, to jeszcze uwierzyła prasowej stylistce mody, że do mojej figury pasują supermodne w tym sezonie szerokie spodnie sięgające do połowy łydki. A w ramach biżuterii wdzięcznie wygląda tasiemka czarna. Po co do jubilera chodzić jak można do pasmanterii? A to by na pewno poparł ekspert od oszczędzania.
            Kalkulatory  pomagają nam obliczać najprostsze równania, notatniki w telefonie dzwonią na czyjeś urodziny, telewizja przypomina, że za chwilę Wszystkich Świętych i znicze trzeba kupić. Witryny sklepowe nie pozwalają zapomnieć o Walentynkach, a reklamy o tym, że Boże Narodzenie tuż - tuż i prezenty trzeba zacząć kolekcjonować. Dobre rady mówią co jeść, co pić, czego unikać, jak wyglądać w łóżku, o czym rozmawiać z Mężem, by być przez niego kochaną, co ubrać i jak wychowywać dziecko, by w więzieniu z zaostrzonym rygorem nie wylądowało. 
Świat oduczył nas myślenia i pamiętania, a może pamiętania o myśleniu. Z moich eksperymentów odczytuję jeden wniosek. Jestem najlepszym ekspertem własnego łóżka, Męża, śniadania, dziecka. 
I pompki rowerowej też.