piątek, 28 sierpnia 2015

                                                                    Urok dłoni
      

         Zapatrzyłam się w okno. W ogóle lubię okna, bo to ruchome obrazy. Najpiękniejsze ze wszystkich, najbogatrze zawartości ram. Obrazy, ktre mówią, śmieją się, które pogodnym dniem wołają do siebie. To obrazy, do których świata możesz wejść, powąchać, dotknąć i czuć. Magia w każdym domu, a nikt o tym nie myśli atomatycznie wieczorem zasłaniając okna, a rankiem odsłaniając je.
          Tego dnia dojrzałam w moim okiennym obrazie młodą parę. Zakochanych pewnie. Co tam ich twarze mówiły, to nawet nie wiem. Może sobie rozmawiali o tym jacy rodzice są niesprawiedliwi? Że jak będą dorośli, to uciekną daleko, daleko i tylko żyć razem będą, lubiąc te same potrawy, mając te same myśli i marzenia, przyjaciół. Nastolatki. A może mówili o czymś zupełnie innym? Nie widziałam ich buzi, tylko dłonie. Splecione takie, kochające się, nawet na ciepłe wyglądały. I nie oni, ale te ich dłonie rozmawiały, tuląc się i głaszcząc, składając pocałunki na opuszkach.
         Lubię dłonie. Różne, ale te zakochanych najbardziej. Wypuścić z objęć sie nie dają, jakby się bały, że kieszeń porwie na samo, czarne dno, że woda zmyje cały ich wdzięk. One są szczęśliwe i bezpieczne, gdy wiją koszyki jednym okryte powietrzem.
          Jest coś w dłoniach majestatycznego. Lubię przyglądać się im, zwłaszcza tym należącym do dopiero co poznanej osoby. Sposobu, w który chwytają, energii, którą przekazują przy przywitaniu, obserwować czy częściej biją brawo, czy załamują się.
Po dłoniach można poznać człowieka. Ja nie umiem jeszcze, ale uczę się tego. Może to pewnego rodzaju sentyment, mgliste wspomnienie rąk mamy? Tego pierwszego dotyku ciepłej, zmęczonej dłoni mamy z delikatnymi paluszkami noworodka. Może to symbol, który zakorzenia się w nas od dnia narodzin i towarzyszy do końca życia? Bo dłonie musza mieć kogoś przy sobie, do splatania tych koszyków, głaskania i dawania ciepła, jakie mama dawała w pierwszych dniach życia.
Nonsens jakiś z tymi dwiema połówkami jabłka. Widział kto pół jabłka na jednej jabłoni, pół na drugiej, które opadły i odnalazły się w cudowny sposób między źdźbłami trawy? Kretyńskie porównanie.
           A dłonie odnaleźć się mogą, W tłumie gestykulujących, w lesie tych, które mają kciuki podniesione w górę i między masztami środkowych palców, pojawiają się te, które rzucają na siebie urok. I dotykają takie delkietanie ramienia właściciela, kolana właścicielki, błądzą gdzięś we włosach. Ale boją się dotkąć tej samej sekundy, bo lęk, że nie należą do siebie jest zbyt duży. Przychodzi takie dzień (jesienny może?), gdy jest ziąb i słota na dworze, gdy klucze ptasie otwierają drzwi ciepłych krajów, gdy szaliki zakrywają pół twarzy. Opadają w ciepłej kawiarence pod stół rekawice, które strach wydziergał i łączą się ciepła dłoni. Przytulają, chowają w sobie, odchodzą na sekundę do kubka gorącej herbaty, ale za chwilę pośpiesznie wracają do siebie. Wiedzą już, że razem chcą spacerować, spać, tych samych dotykać klamek, wspólne dziecko piastować.
         Dłonie potrafią mruczeć. Tego się już nauczyłam. Jak kot na zapiecku. Szczęśliwe dłonie mają dobrą pamięć i nawet, gdy już nie są gładkie i miękkie jak wtedy w kawiarence mruczą historię dawnych spacerów, nie licząc liści, które już opadły. Choćby ostatni trzymał się na gałązce ledwo letnim ciepłem.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015


Pociągiem relacji...

           Kocham książki, ale nie lubię zaczynać nowej. Zwłaszcza, gdy zostawia się za sobą inną, z którą można się poczuć jak w związku. 
Do książek się wchodzi i gości. Popija się  w tej gościnie kawę, albo ciepłą herbatę i obserwuje czyjeś życie, skoki w boki, krzyk pościeli, ogród za domem, w którym dzieci piszą swoją historię. Ktoś ci się zwierza niemal do ucha, spomiędzy wersów wyzierają czyjeś radosne, to znów zmartwione oczy. A ty, jak ten dobry duch, siedzisz i przyglądasz się, już niemal czując jak krew bohaterów połączona z twoim krwioobiegiem nasyca się adrenaliną. A potem ktoś (autor chyba) jaja sobie robi i : "KONIEC" pisze. Jakby żaden z bohaterów nie potrzebował już twojego zrozumienia, wysłuchania. Stajesz się niepotrzebny dla nich, znikasz, jak i oni znikają. Jeszcze trzy kartki - łudzisz się, że może jakieś pożegnanie, wytłumaczenie dlaczego cię opuszczają, ale nie. Podziękowania autorzy piszą, dla osób, które przyczyniły sie do sukcesu książki, spis treści i to na tyle. Ostatnią kartkę zostawiąją pustą - synonim ciszy.
        A potem przychodzi czas na następne czytadło, moment startu pierwszych stron po których nie wiesz czego można się spodziewać, którym nie ufasz. Ja nie ufam. Stoję z boku, nie wchodzę do środka dopóki ktoś lub coś zza tych drzwi mnie nie przekona. Czasami nie przekonuje. Nie wchodzę. Mama mówiła - nie wchodź do obcych domów. Trudna ta moja miłość do książek, ale nie wygasa.

        Lubię natomiast rozpoczynać podróże. One są zawsze gościnne i nigdy obce. Szczególnie lubię jeździć pociągami. Tymi polskimi, z sentymentu chyba. Te szybkie, zachodznie takie wycackane są, czyściutkie, sztywne jakieś. To jakby porównać bal z Titanica w klasie I (sztuczne rozmowy z równie sztucznymi krabami i kawiorem, tańce, brydż) do szalonej zabawy pod pokładem, gdzie się bawiła klasa III.
Poza tym w Polsce ktoś kiedyś pięknie nazwał trasy pociągów np: pociąg RELACJI Warszawa - Gdańsk. Jaka to relacja? Damsko - męska oczywiście. Jeżdżą do siebie Warszawa i Gdańsk, odwiedzają się, kochają. Spieszą przez pola, denerwują się, gdy opóźnienie, bo przecież Ona nie lubi, gdy On nie jest na czas. I, gdy już dojeżdżają, gdy już prawie są w swoich obięciach pogwizdują radośnie, sygnał godowy wysyłają, sapiąc i dysząc cel osiągają. POCIĄG RELACJI - ktoś, kto tę nazwę wymyślił piękną wyobraźnię musiał mieć. Nagrodzić go jakoś powinni, a nie promować liche wierszyki zwiędłe jak listopadowy, ostatni listek.
      Najpiękniejsza miłość ukryta dla mnie była w relacji Bydgoszcz - Jelenia Góra. Wsiadałam z plecakami dla których również żaden pociąg nie był obcy i całonocny stukot teleportował nas w krainę, gdzie na wyciągniecie ręki kosmata kosodrzewina, gdzie najbardziej leniwy śnieg sypia do południa lata, gdzie niebo jakby bliżej naszych snów. Zimowe góry są tak różne od zimowych nizin. Niziny marudzą, szczękają zębami, płaczą do wiosny. Zamykają mieszkańców w domach, bo mróz i śnieg to zło - to katar i kaszel, to przemoczone buty, niewyjściowe czapki, w których się wygląda jak idiota.
Co innego zimowy góry - wyzwolone, radosne, jak kobieta, która dba o siebie i nie zapomina, że jest piękna. Śnieżne góy są jasne i bardzo stanowcze. Masz się nimi cieszyć, uczyć się czystości od śniegu, próbować schwytać pękaty Księżyc, oczyszczać nizinny pył, który zalega w płucach. Nie lubią się zimowe góry z zimowymi nizinami.
Już dawno nie poczułam relacji Bydgoszcz - Jelenia Góra. Odtwarzam w pamięci co mogę i pielęgnuję tę jasność, której nauczył mnie górski śnieg. Noszę na łańcuszku, przy sercu. I od czasu do czasu, gdy przeglądam zdjęcia rozpalam kominek wspomnień.
        Kocham góry, ale są tak samo zdradzieckie jak książki: kuszą, łączą się ze mną, obiecują, że tak będzie zawsze, a potem nagle KONIEC. Machają na dowiedzenia z szelmowskim uśmiechem, aż się trzęsą łyse szczyty. Nie ma żadnego dopisku, objaśnienia dlaczego tak szybko czas górski ucieka, reklamacji góry nie uwzględniają.
        I stuka serce pociągu relacji z Bydgoszczą, a nam nieswojo, bo wrócić byśmy chcieli. To jest dobry moment na rozpoczęcie nowej książki. Czytana w ciasnym, polskim przedzialiku będzie łagodnym przejsciem z jednej miłości do drugiej.

niedziela, 16 sierpnia 2015

"Przechytrzyć Pana Boga"

          Myślałam o tym jak wiele razy udało się człowiekowi przechytrzyć Pana Boga. A rozmyślania moje rozpoczęły się od niewinnego lodu... w kostkach.
          
           Po porządkach domowych dobrze jest się napić czegoś smacznego. Alkohol? Nie, za wcześnie - dopiero południe. Lubię sobie odpalić wino jakieś pyszne, ale wieczorem. Wtedy jego przyjemne ciepło zespala się słodko ze snem i jakoś tak błogo się robi. A jeśli już przy winie jesteśmy... 
Taki kieliszek z długą nóżką (z którą ostrożnie obchodzić się trzeba, bo tylko patrzeć jak fiknie kozła i plama gotowa) pozwala mi poczuć się kimś innym. Na moment. Macie tak? No, bo tę nóżkę trzeba delikatnie, z gracją trzymać i dziubek robić przy piciu, bo to nie kufel, ani kubek żaden. I od razu mi się przypominają te kobiety z filmów rozmaitych - bogate, wykwintne, apetyczne jak i to wino, co popijają. Zostawiają one czerwone, szminkowe ślady ust na brzeżku kielkiszka, jak podpis jakiś, autograf. A ja prosta dziewczyna jestem (choć wyjątkowa w swej prostocie) i ust na czerwono nie maluję, bo jak idiotka wyglądam, a nie seksbomba. Jednak pijąc z takiego kieliszka łatwiej sobie wyobrazić, że się jest w restauracji, że suknia pięknie błyszczy, że mój szminkowy autograf ważniejszy dla kelnera od napiwku. Znika na kilka łyków gospodyni domowa, mama na chwilę ma wolne, pozostaje jedynie żona (i to taka z nocy poślubnej). Bardziej od samego wina lubię to trzymanie kieliszka.
        Dobra, przecież ja wogóle nie o tym chciałam pisać. Wróćmy do tego lodu, ktory dziś z zamrażalnika wygrzebywałam. Stałam i gapiłam się na niego. "Niesamowite" - myślę. Na dworze jakieś 18 stopni na plusie, w domu pewnie 20,  ja otwieram jakąś niby szfeczke w białym kolorze, a tam Dziadek Mróz siedzi z lodem i częstuje: "Ile dziecinko kostek chcesz? Dwie, trzy?" Założę się, że Pan Bóg myślał, że ludzie już zawsze będą upolowane jedzonko szybko wcinać, bo się zepsuć może. Ależ musiał być zdziwiony, gdy ogień pra - naszym udało sie wykrzesać! I upiec zwierzynę i uwędzić. A od ognia do zamrażarki, to już żabi skok przecież.
        Zimą też się zdziwić można, że dom taki ciepły wewnątrz. Patrzy sobie dziecko przez okno, widzi jak śnieg pada, jak opatuleni wszyscy chodzą, a tu - ciepełko przyjemne, Tylko dwie cieńskie szybki dzielą zimowy kożuch od krótkiego rękawka. Dziecko się dziwi, to i ja się dziwię, bo choć technicznie to wszystko jakoś ogarniam, to nadal niesamowite to dla mnie jest. Dwie szyby oddzielające zimę od lata, noc od dnia...
       Przez okno spojrzałam, bo kolejną myśl na wędkę szybko złowić chciałam. A tam samolot na niebie w krawca się bawi. Szyje to niebo białymi, grubymi nićmi jakby się bał, że bez tego zaraz się rozsypie. Taki samolot - to jest dopiero psikus Panu Bogu wywinięty przez człowieka. Choć... jak się chwilę zastanowić, to można dojść do wniosku, że to akurat Pan Bóg mógł sobie zaplanować. No, bo przecież po co ptaki stworzył? Jak nic po to, by inspirację dla człowieka stanowiły. Mnóstwo lat nas to dręczyło, krorciło, mierziło, bo ptakami też chcieliśmy się poczuć. I choć ikarowskie skrzydła słońce stopiło, to nadal chcieliśmy przechytrzyć grawitację. a Pan Bóg specjalnie wypuszczał te ptaki jak bański mydlane, by nad głowami nam fruwały. I co nie daliśmy rady? Proszę bardzo - samoloty jak i te skrzydlate ptaki, w każdym kierunku świata latają. Szybciej nawet, bo człowiek się popisał, dobrze przygotował, na błędach uczył i egzamin na szóstkę zdał.
        Czego dziś nie można? Dzieci można planować, chorobom przeciwdziałać, zmarszczki wygładzać, biusty powiększać. Można latać jak ptak i pływać jak ryba. Pogubić w tym wszystkim też sie można, a Panu Bogu, to pewno nawet smutno, że tak po nim wszystko poprawiamy, że coraz więcej modlitw z reklamacją.
I powiem o jeszcze jednej swojej myśli. Ta śmierć, co to wszyscy na nią narzekają, to potrzebna człowiekowi jest. Stracha nam całe życie robie, czasami sie myli i przychodzi za wcześnie, albo niesprawiedliwie, ale gdyby nie ona, o pokorze już wszyscy by zapomnieli.
         A tak każdy, kimkolwiek by nie był swojego Boga w kieszeni nosi, bo na podwórku śmiech dzieci, które kochamy, bo na poduszce rozsypane włosy ukochanej, bo tęsknota do ciepłej dłoni mamy.

czwartek, 6 sierpnia 2015

                                                                   Złodziejka czasu

           Mógłbyś mnie śmiało nazwać złodziejką czasu. Wiem, że nią jestem, to moja słabość. Ludzie mają różne słobości: boją się windy (że niby co? Czarna dziura, która wessa na dobre?). Albo muszą kupować, KUPować, KUPOWAĆ, żeby poczuć się lepiej. A ja kradnę sobie czas. "Złodziejka" to brzmi nawet trochę dumnie. Złodziej już nie, bo złodziej to kominiarka (paskudstwo), latarka, worek wypełniony skradzionymi rzeczami, więzienie, brak zaufania, sratatata. Jednak złodziejka, to co innego. To kobieta - kot w czarnym, przyległym kostiumie (po pierwsze czarny wyszczupla, po drugie uwydatnia to, co powinien), zwinna i lekko poruszająca się kusicielka. Tajemnica, pożądanie, wybaczanie. Ot tak myślę o złodziejce. No i ja nie mam worka ze skradzionymi rzeczami. Czasu ni jak upchać się do wora nie da. Nawet do damskiej torebki nie włazi. Na niego trzeba mieć sposób. Ja mam, ale Ty doskonale wiesz jaki, więc powtarzać się nie będę. Chociaż, może tylko na chwilę o tym wspomnę?
           Nawet nie zauważyłeś, że wczoraj podczas oglądania filmu też to zrobiłam. Wczoraj byłam kieszonkowcem. Siedziałam obok i wykradałam minuty. Po kolei, bo przecież, gdybym hapnęła godzinę naraz, to byś się zorientował. A'propos! Co takiego jest fajnego we wspólnym oglądaniu filmu? Coś jest, bo ja zawsze wolę z kimś oglądać film. Dobre jest to, że patrząc się na to samo życie, które przebiega komuś (bo film przecież zwykle jest o kimś) dwie osoby mogą je zupełnie inaczej postrzegać. Przypuśćmy, że oglądamy razem scenę. Ty i ja. Przypuśćmy, że widzimy kobietę gotującą spagetti. Stoi nad garami taka. Ładna, ale brzydko ubrana (bo szkoda by było jakąś odświętną kieckę od sosu pomidorowego pobrudzić). Spocona, bo żar na dworze, włosy w niesforny kok spięte. Co chwilę podnosi do ust palec, by wyssać kropelki krwi (właśnie urżnęła się nożem - superostrym, co to mąż na urodziny w poprzedniej scenie jej sprawił). To wersja widziana moimi oczami. A Ty, który siedzisz obok i oczy Twoje, patrzące na tą samą panią, zupełnie co innego rejestrują. Pani brzydko ubrana - owszem, ale, gdyby tylko ściągnąć tę domową sukienkę, krągłe piersi by się wyturlały, soczyste pośladki uśmiechnęły, starannie przycięte włosy łonowe erotycznie ułożyły. I widzisz ją w blasku południowego słońca, jak podnosi do ust (pełnych i soczystych, niemal jak te pośladki) zraniony paluszek (już nie palec - PALUSZEK!)i różowym języczkiem smakuje swoją krew. A potem te samiutkie wargi pochłaniają w swej czeluści cały paluszek. Obejmują go szczelnie, zaciskają się na nim i pomału przesuwają w górę i w dół. Od nasady po opuszek i z powrotem, wolno i dokładnie, dla pewności, że krew przez kilka chwil pozostanie pod skórą. Dla pewności, że męskie grono widowni przeszło już w inny wymiar rzeczywistości.
A to tylko jedna scena! Gdyby tak porównać odczucia moje i Twoje wobec scen kolejnych (i poprzednich również), można by stworzyć inną historię na tej podstawie. I dlatego właśnie ubóstwiam oglądać film z kimś, najlepiej mężczyzną.
        Ha! Bingo. Czytanie powyższych  przemyśleń zajęło Ci około 2 i pół minuty. Kolejne do mojej kolekcji. Nazywaj mnie złodziejką czasu, to będzie dla mnie komplement.