Urok dłoni
Zapatrzyłam się w okno. W ogóle lubię okna, bo to ruchome obrazy. Najpiękniejsze ze wszystkich, najbogatrze zawartości ram. Obrazy, ktre mówią, śmieją się, które pogodnym dniem wołają do siebie. To obrazy, do których świata możesz wejść, powąchać, dotknąć i czuć. Magia w każdym domu, a nikt o tym nie myśli atomatycznie wieczorem zasłaniając okna, a rankiem odsłaniając je.
Tego dnia dojrzałam w moim okiennym obrazie młodą parę. Zakochanych pewnie. Co tam ich twarze mówiły, to nawet nie wiem. Może sobie rozmawiali o tym jacy rodzice są niesprawiedliwi? Że jak będą dorośli, to uciekną daleko, daleko i tylko żyć razem będą, lubiąc te same potrawy, mając te same myśli i marzenia, przyjaciół. Nastolatki. A może mówili o czymś zupełnie innym? Nie widziałam ich buzi, tylko dłonie. Splecione takie, kochające się, nawet na ciepłe wyglądały. I nie oni, ale te ich dłonie rozmawiały, tuląc się i głaszcząc, składając pocałunki na opuszkach.
Lubię dłonie. Różne, ale te zakochanych najbardziej. Wypuścić z objęć sie nie dają, jakby się bały, że kieszeń porwie na samo, czarne dno, że woda zmyje cały ich wdzięk. One są szczęśliwe i bezpieczne, gdy wiją koszyki jednym okryte powietrzem.
Jest coś w dłoniach majestatycznego. Lubię przyglądać się im, zwłaszcza tym należącym do dopiero co poznanej osoby. Sposobu, w który chwytają, energii, którą przekazują przy przywitaniu, obserwować czy częściej biją brawo, czy załamują się.
Po dłoniach można poznać człowieka. Ja nie umiem jeszcze, ale uczę się tego. Może to pewnego rodzaju sentyment, mgliste wspomnienie rąk mamy? Tego pierwszego dotyku ciepłej, zmęczonej dłoni mamy z delikatnymi paluszkami noworodka. Może to symbol, który zakorzenia się w nas od dnia narodzin i towarzyszy do końca życia? Bo dłonie musza mieć kogoś przy sobie, do splatania tych koszyków, głaskania i dawania ciepła, jakie mama dawała w pierwszych dniach życia.
Nonsens jakiś z tymi dwiema połówkami jabłka. Widział kto pół jabłka na jednej jabłoni, pół na drugiej, które opadły i odnalazły się w cudowny sposób między źdźbłami trawy? Kretyńskie porównanie.
A dłonie odnaleźć się mogą, W tłumie gestykulujących, w lesie tych, które mają kciuki podniesione w górę i między masztami środkowych palców, pojawiają się te, które rzucają na siebie urok. I dotykają takie delkietanie ramienia właściciela, kolana właścicielki, błądzą gdzięś we włosach. Ale boją się dotkąć tej samej sekundy, bo lęk, że nie należą do siebie jest zbyt duży. Przychodzi takie dzień (jesienny może?), gdy jest ziąb i słota na dworze, gdy klucze ptasie otwierają drzwi ciepłych krajów, gdy szaliki zakrywają pół twarzy. Opadają w ciepłej kawiarence pod stół rekawice, które strach wydziergał i łączą się ciepła dłoni. Przytulają, chowają w sobie, odchodzą na sekundę do kubka gorącej herbaty, ale za chwilę pośpiesznie wracają do siebie. Wiedzą już, że razem chcą spacerować, spać, tych samych dotykać klamek, wspólne dziecko piastować.
Dłonie potrafią mruczeć. Tego się już nauczyłam. Jak kot na zapiecku. Szczęśliwe dłonie mają dobrą pamięć i nawet, gdy już nie są gładkie i miękkie jak wtedy w kawiarence mruczą historię dawnych spacerów, nie licząc liści, które już opadły. Choćby ostatni trzymał się na gałązce ledwo letnim ciepłem.