środa, 28 lutego 2018

        
Zamrożona cisza

         Zimowe niebo jest inne od każdego innego. Zwłaszcza jak na dworze mróz, albo śnieg. Albo i mróz, i śnieg. Zimowa cisza jest inna również. Taka zamrożona.  Nawet czas inaczej płynie zimą. Niebo w odcieniu chłodnego błękitu, cisza rozrywana co jakiś czas skrzekiem czarnoskrzydłych ptaków. 
       Kawki? Chyba kawki to są. Moja Babcia gapy na nie mówiła. Żal jej zawsze było tych ptaszorów, co to skupiały się na wysokich drzewach i krakały z rozrzewnieniem, że przyszło białe i jedzenie zakryło. Jakie tam mózgi mogą mieć takie gapy? Niewielkie, więc całą zimę tylko siedziały i dziwiły się gdzie to żarcie poznikało. A Babcia moja dobra dla nich była. Pamiętam siebie przez okno wyglądającą i Babcię, która za bramkę wychodzi. Ulicę białą jakby podniebnemu kucharzowi tony mąki się posypały przez palce. Babcia w szalu, którym owijała sobie na głowę i ciepłych wysokich butach. I tę miskę czerwoną pamiętam pełną kawałeczków chleba. Kromki niedojedzone się zawsze zostawiało i Babcia co rano zgrabne sześcianiki z nich robiła. Do miseczki czerwonej - myk, szalik na głowę i gapy zwoływała. Ten czerwony kolor miski chyba je przyciągał, potem już przyzwyczajenie. Bo siedziały na tych gałęziach niespokojnie jakoś. Czekały, wierciły się, wypatrywały z góry czerwonego punkcika. I Babcia moja garściami ten okruchy chleba sypała. Trochę to wyglądało jakby coś siała. Śmiesznie tak - siać, gdy na dworze krzty ziemi nie widać. Najfajniejszy był ten moment, gdy w gapinych móżdżkach dzwonił dzwoneczek, ten impuls, który kazał im przekrzykiwać się, krakać, rozcinać zimową ciszę na sterty głośnych wrzasków. Zlatywały się z drzew, z nieba jak ostateczność jakaś. Tu biało, a w mgnieniu oka czarno. Takie sadze smoliste jakby kominy wszystkich sąsiadów wybuchły. Babci, to już prawie nie widziałam, gdzieś takmczerwona kropka miski mignęła od czasu do czasu. A kłóciły się te głupie gapy o każdy najmniejszy okruch. Kilka sekund ta ich uczta trwała, a ani odrobinki nigdy nie zostawiały. Cichły wprost proporcjonalnie do znikającego chleba. Odlatywały jedna po drugiej na swoje gałęzie. Te zadowolone, bo wyszarpały najwięcej, tamte krnąbrne, bo dziś nie dostały tyle, ile by chciały. Do mieszkania wpada chłodne, z innego świata powietrze. A w tym powietrzu z zaróżowionymi policzkami babcia i miska czerwona, do jutra puściutka.
Popołudnie takie saneczkowe było. Jak wyszło się za bramkę naszego domu i w lewo skręciło to się doszło do wspaniałej górki. Kiedyś to mi się wydawało, że góra przeogromna, że szczyt jak wierch, a pod nim dolina głęboka i szeroka. Czas obniża nam wzniesienia, skraca ulice, wciska w ziemię domy. Nie wiem po co to robi. Człowiek dorasta i potem inaczej to wszystko wokół wygląda. I zastanawia się: to tu, czy nie tu? Niby podobnie, ale przecież ten mur to kiedyś taaaki był wysoki. Co oni z nim zrobili, teraz ledwo do ramion sięga? A tą ścieżką do lasu to się szło i szło. Końca nie było, nogi bolały, pić się chciało, a ścieżka wlokła się leniwie. Uciął ją ktoś i przyciągnął do siebie dwa końce. Las przybliżył, innego wytłumaczenia nie ma. Przecież to blisko jest teraz. I tę saneczkową górkę też obniżono. Już nie jest szczytem w chmurach i doliny u stóp nie ma. Ale kiedyś tak było - przysięgam. No i jak jeszcze tak było, to cała dzieciarnia z okolicy się tam zbierała z sankami swoimi. Drewniane, z oparciami, albo i bez, z wyświechtanymi sznurkami do sterowania podróżą. Kombinezony się nosiło, coby nie uświnić się od razu. Kolorowe jak latawce jakieś. I puszczaliśmy samych siebie z górki na pazurki. Jakie to przyjemne zimno było. Zima dawała nam klapsy. Chłodem, po twarzy. A my się wszyscy z tego cieszyliśmy. Takie zimowe wychowywanie. Nie cieplutkie głaskanie po opalonych ramionach jak dobre lato serwuje. Konserwatywne policzkowanie wiatrem to było coś. Szybciej, szybciej, z górki na pazurki! Tylko hamować każdy musiał dobrze się nauczyć, albo skręcić w zaspę w tej naszej dolinie. Bo jej dnem rzeka Brda przepływała  i jak się nie wyhamowało, to Brda chwytała. A wtedy to już kombinezon nie pomógł, bo się było uświnionym i do domu trzeba było się zbierać. Z bekiem naturalnie.
A zimowe dziecięce wieczory, to dopiero były fajne. W piecu już nie buchało, bo ostanie porcje węgla mama dorzucała popołudniem. Ale ciepłe były rdzawe kafle, jak nie wiem co. Mama to taka zawsze była miła, że zanim się położyłam do łóżka to mi pierzynę do pieca przytykała. Nagrzewały się wtedy upchane w środku pióra, nowe życie dostawały. I wtulić się w taką wielką pierzynową bułę, to przyjemność nie do podrobienia. Mała, biała lampka zapalała się, zaglądała swoim żarówkowym okiem co ja tam mam. A ja "Pentliczka" czytać zawsze lubiłam wieczorem. Lampka i ja. Ja i lampka, zaglądająca mi przez ramię. W tym "Pentliczku" to zawsze cuda były. Tydzień cały się czekało na kolejną porcję wrażeń. Tam wierszyki ukryte były, śmieszne limeryki. Tam obrazki i gry planszowe, które z Babcią przerabiałyśmy nałogowo. Historie, opowiadania, komiksy. Tyle do czytania i oglądania! A zimą, to pamiętam "Pentliczek" uczył mnie nazw ptaków zimowych. Pewnie wiedział, że ja te gapy tylko znam i pozwolić na to nie mógł. Więc zdjęcia pięknych małych gili z czerwonymi brzuszkami, jemiołuszki dostojnej, srok i myszołowów. Ach jaką z moją lampką ucztę miałyśmy. 

      Zimowe niebo inne jest od każdego innego. Przez te wspomnienia może? Bo jak wyszłam dziś na dwór i moment mi się zamroził, to przysięgam, że na drzewie zobaczyłam te same gapy, które na babciną miskę czekały, drogę, co opada w stronę rzeki i te kombinezony kolorowe znów jak latawce fruwały. Ocknął mnie dopiero policzek wymierzony, jak kiedyś, zimną dłonią Pani Zimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz