środa, 23 grudnia 2015

"Czym są Święta, Mamo?"


Czym są te Święta, Mamo?
Czy to  maleńki dzwoneczek
na najwyższej gałązce choinki?
A może Święta ukryte są
 w tym pudle z
czerwoną wstążką?
A czy przypadkiem nie
upiekłaś ich razem z piernikami?
A co jeśli Święta przykryje
śnieg, który niespodziewanie
w nocy spadnie?
Kto je wtedy odgadnie?
Czy Święta świecą lampkami
co to wszyscy przed domem rozwieszają?
A może z Mikołajem i reniferami
po niebie latają?
Powiedz mi, Mamo!
Proszę!

Święta, kochanie
to oczy dziecka wypatrujące pierwszej gwiazdki.
To biel nie śniegu, ale opłatka.
Święta nie są zapakowane w pudełku,
ale w dobrym słowie.
Upieczone z tradycją,
a nie z piernikami.
Świecą dobrymi uczynkami,
 nie lampkami.
Święta to
 ciepło bliskości,
zapach miłości,
Ewangelia  cichutka,
Stajenka malutka,
kolędy słowa, 
pochylona w modliwtwie głowa.
Święta to piękny czas,
który pokazuje
jak wiele dobra w nas.


Magicznych Świąt życzy Nocny Motyl




czwartek, 3 grudnia 2015



Kawiarenka


            Nocny szept miasta, w którym pogrążona była kawiarnia przerwał dźwięk telefonu. Kobieta drgnęła nerwowo. Wstała, podniosła słuchawkę stojącego na barze aparatu.

-W kawiarni był zjazd absolwentów, trochę się przedłużyło... Tak, wszystko w porządku, zaraz zamykam... Tak, niebawem będę w domu, kochanie... - głos miała mocny, pewny. Skłamała - kawiarnie zamknęła już dawno, żadnego zjazdu nie było, a słowo "kochanie" stanowiło tylko wyćwiczony frazes...

              Stojąc przy barze uroczej kawiarenki czuła się młodo, choć miała niemal 100 lat. Młody duch uwięziony w doświadczonej powierzchowności. Jej bystre oko od kilku już miesięcy zaprzyjaźniało się z przytulnym wnętrzem pachnącym kawą. Ze swojego miejsca przy czystym, barze z bambusowym blatem miała widok na całą salę. Na pogrążone w czerni okno,  pokryte tysiącem kropelek - efekt całodziennego jesiennego deszczu. Duże kawiarniane okna wyglądały jak niebo usiane gwiazdami. Za nimi noc rozpruta tu i ówdzie blaskiem samochodowych reflektorów, światłem witryn sklepów, domowych lamp. Słyszała oddech dużego miasta, nieco stłumiony przez solidne szyby. Było późno, ale ulice nadal tętniły życiem - taksówki trąbiły, jakiś pijak awanturował się przed sklepem monopolowym, gdzieś daleko jechała na sygnale karetka. Pogoda płakała zupełnie jakby spotkała ją jakaś przykrość.
Odwróciła swoje oko od poszarzałego dworu i przytuliła wzrok do wnętrza. Dużo lepiej. Kilka niewielkich stolików nakrytych jasnymi obrusami. W oknach lampy, teraz już zgaszone rzucały tylko cienie jakby były strażniczkami stojącymi na baczność. Ściany pięknie udekorowane czarno - białymi fotografiami mieszkańców włoskiej  prowincji: kobieta z chustką na głowie przelewająca mleko do kanki, stary rzemieślnik siedzący na schodach swojego warsztatu, para zakochanych, spacerująca słoneczną ulicą. Po prawej fototapeta na całej ścianie - kamienna ścieżka prowadząca  za wąski domek obrośnięty winoroślą. Wszystko słoneczne, jasne i promienne, zupełnie niepodobne do prawdziwego obrazka zza okna.
Pamiętała czasy, gdy stała latami na ulicy. Wiele razy była świadkiem nieśmiałych pocałunków nastolatków, siadających na pobliskiej ławce. Wspominała śmiech dzieci biegających nieopodal. Obserwowała ewolucje pojazdów - od tych ciągniętych przez konie przez te śmieszne i powolne, które zapoczątkowały motoryzację, aż po te bardziej współczesne. Pamiętała ciepło lata, parne wieczory spędzane w towarzystwie świetlików, oraz zimy, które szyły jej białe czapki. Potem ktoś postanowił rozdzielić ją z parkową ławką - wieloletnią przyjaciółką, świetlikami i z czapkami. Trafiła w jedne ręce, które umieściły ją w pomieszczeniu chłodnym, pachnącym stęchlizną. Przez wiele lat żyła tylko wspomnieniami tego, co ją dawniej uszczęśliwiało. Pewnego dnia ktoś rozdarł ciemność, która ją otaczała i drugie ręce zabrały ją na powierzchnię. Przekazały  rękom trzecim, które naprawiły, wstawiły nowe szkła, doprowadziły elektryczność, wypolerowały. Czwarte ręce postawiły ją tutaj - w nowo otwartej kawiarni, gdzie odżyła i znów poczuła się młodo. Stara Latarnia dostała swoje miejsce przy barze, skąd miała za zadanie oświetlać najcieplej jak tylko potrafi całe wnętrze. Płacono jej śmiechem dzieci, uściskiem dłoni zakochanych, pysznymi zapachami, które otulały szczęśliwie wyglądających gości. Mogłaby tak stać i umilać ich wolne chwile całą wieczność. Była spełnioną Latarnią.
          Jednak to, czego była świadkiem dzisiejszego wieczoru było nietypowe nawet jak na jej doświadczenie. Ukradkiem przyglądała się leżącym osobno ciałom. Gdyby nie unoszące się w górę i w dół klatki piersiowe można by pomyśleć, że nie żyją. Oboje mieli zamknięte oczy, nie poruszali się, nie przytulali, nie rozmawiali. Wyciszali się spleceni siecią mnożących się jak bakterie myśli. Kobieta miała na imie Rosa. A może tylko tak do niej mówiono, a może to było jej nazwisko? Latarnia nie wiedziała, zatem i ona w myślach nazywała ją Rosą. Rosa leżała na plecach, głowę miała odwróconą od mężczyzny. Latarnia nie znała jego imienia, ani nawet nie miała pojęcia jak na niego wołają. Nazwała, więc go Październik od miesiąca, który właśnie nakazywał niebu znów deszczem płakać. Kręcone włosy Rosy rozsypały się na drewnianym podeście baru naokoło jej głowy. Wyglądały jak lwia, ciemna grzywa. Latarnia pomyślała, że świetnie pasują do jej charakteru. Drobna buzia, choć widać było na niej znaki trzydziestu kilku lat nadal była świeża i jasna. W tamtym momencie zaróżowiona od podniecenia i rozkoszy, które całym wiadrem wylały się na nią ledwo kilka chwil temu. Usta miała bardzo czerwone, zabarwione rudościami, które Październik wymalował swoimi zachłannymi pocałunkami. Kąsał je, oblizywał, ssał, wszystko po to, by nasycić sie ich pełnymi kształtami, by mieć pewność, że górna warga była smaczniejsza od dolnej. A może było odwrotnie?
Twarz Października  była spokojna, ale jakby nieco rozbawiona. Latarnia nawet w swoim niezbyt mocnym świetle mogła dostrzec cień uśmiechu. Uniósł właśnie swoją dużą jak talerz dłoń i palce wczepił w gęste, nieco za długie jak na mężczyznę włosy. Na co dzień jego ręce wyglądały trochę niezgrabnie, takie duże, niepasujące do jego szczupłego, wysokiego ciała. Jednak kobiety te dłonie lubiły. Rosa też. A im spodobało się dotykanie jej ciała. Czuły twardość jej sutków, gdy tam na wysokim barowym krześle pierwszy raz je dotknęły. Sutki spore, nieproporcjonalne do piersi, ale piękne, nadające im charakteru. Gdy duże i twarde opuszki palców zamknęły się na ich końcówkach całe piersi jakby ożyły. Plecy się wyprostowały, wypukłości uniosły, kolor sutków jakby nawet zmienił odcień z brzoskwiniowego na kolor dojrzałego jabłka. Męskie, silne dłonie otuliły krągłe piersi, badały ich miękkość, sprężystość, ciekawe były ich kształtu i ciepła. W tym samym czasie Rosa odpływała do krainy malowanej wszystkimi kolorami jesieni. 
           Kiedy leżeli tak po wszystkim na podłodze Październik oddychał głośniej od Rosy. Może bardziej się zmęczył, a może jego myśli na tyle się rozmnożyły, że nie mieściły już się w głowie. Wylały się do serca, które teraz mocno łomotało zdziwione biegiem wydarzeń. Serce chroniła dobrze zbudowana klatka piersiowa. Choć mięśnie były ledwo widocznie (właściciel raczej nie przepadał za ćwiczeniami) jego sylwetka prezentowała się naprawdę dobrze. Tors pokryty był ciemnymi włoskami, które Rosa bez cienia zawstydzenia przeczesywała swoimi drobnymi palcami, przez które przedzierała się  językiem, by polizać żądające jej śliny ciało.
Poniżej przepełnionych myślami głów i serc żyły jeszcze własnym życiem narządy. Rozgrzana od podniecenia, wilgotna i lepka mieszanka DNA. Łechtaczka, choć jeszcze minutę temu wykończona wysiłkiem,  znów zaczynała myśleć o pieszczotach. O tych październikowych, takich, których nigdy wcześniej nie doznała. Wspomniała pierwszy dotyk, gdy rozsunięte nogi obnażyły wilgotną już bieliznę Rosy. Kiedy silne z natury, ale delikatne w dotyku palce odsłoniły koronkę, by wślizgnąć się w ukryte ciepło i na sekundę zahaczyć o niego - ten mały, kobiecy grosik, który rozprowadza erotyzm po całym ciele. Jeden przelotny dotyk sprawił, że Rosa odchyliła głowę do tyłu, a jej ciało się naprężyło. Wsuwki podtrzymujące jej włosy gdzieś się pogubiły pomiędzy podnieceniem, a mrokiem kawiarni. Lekko zaokrągląne uda zadrżały. Latarnia widziała to dobrze. Widziała również jak Październik patrzy na Rosę. Jak oczy pożądają jej szyi, jak język przejmuje kontrolę nad mózgiem, bo teraz już tylko ma ochotę wsmakować się w nią, poczuć podniecenie, które niczym lawa wydostaje się z jej szczeliny. Latarnia widziała jak Październik wsuwa dłonie pod pośladki Rosy, jak oplata sobie jej nogami swoje biodra, jak pomaga jej oderwać się na chwilę ze stanu nirwany i zarzucić jej ręce na swoją szyję. Uniósł ją bez większego trudu i przeniósł z wysokiego krzesła na drewniany podest za barem. Sekreta altana, której dach stanowiło tylko słabe oświetlenie poczciwej starej Latarni i ulicznych neonów. Jej piersi były obnażone, oswobodzone z bielizny szybciej, niż Październik mógłby się spodziewać. Teraz kładąc Rosę na drewnianej podłodze spoglądał na jej biust z apetytem. Wtulił delikatnie zarośniętą twarz między piersi, poczuł zapach czystego, kobiecego ciała.
           Podest pachniał drewnem i lakierem. Przyjemnie. Ich ubrania szybko zadecydowały, że nie będą robić problemu. Klamra od paska zgrzytnęła, suwak od spodni szemrał, szeleścił materiał makowej spódnicy. Buty trąciły się noskami porozumiewawczo i oddaliły przyzwoicie, nie chcąc przeszkadzać. Pozostało czyste piękno ciał przytulonych do nieco zawstydzonej drewnianej podłogi. Latarnia z narastającą tęsknotą do uczuć, których nigdy nie miała przeżyć oczekiwała na to, co nastąpi. Październik oderwał pocałunki od sutków koloru dojrzałych jabłek, a sam ukląkł między białymi jak mleko udami kochanki. Przez chwilę tylko wpatrywał się w kwiat, który rozsunięte nogi obnażały. Pełny, różowy, apetyczny. Przeczesał palcami zadbane włosy łonowe, które odpowiednio przycięte tworzyły na wzgórku cienki pasek. Kiedy dziś rano siedział przy stoliku w kącie kawiarni przez myśl przemknęło mu pytanie jak wygląda łono tej wdzięcznej kobiety? Nie poznając samego siebie wyobraził je sobie nawet, nieśmiało rozsuwał koronkową bieliznę wyobraźni. Jednak jego mało artystyczny umysł nie był w stanie wykreować piękna, które tak go w tej chwili podniecało. Przesuwał masywne dłonie, przy których kwiat wydawał się dopiero co zakwitłą, małą różyczką. Rozmazał soki, które puściła, pieścił jak najcenniejszy skarb. Kiedy jego wzrok nasycił się już widokiem rozpalonej kobiecości, a Rosa niczym kocica zaczęła mruczeć domagając się więcej pieszczot,  Październik pochylił się i zaczął smakować jej różowość. Był bardzo ostrożny, oszczędny, nie chciał, aby zbyt szybko doszła. Czuł na swoich plecach zaciskające się opuszki palców. Czuł ból wbijających się paznokci, ale zamiast przeszkadzać podniecało go to jeszcze bardziej. Nigdy nie zaznał przyjemniejszego bólu. Latarnia widziała jak Rosa z gracją się podnosi, jak jej włosy sprężynują we wszystkie strony, jak przejmuje inicjatywę. Usiadła na Październiku pochłaniając jego męskość w sobie. Widziała jak jej ruchy przyspieszały i spowalniały. Na moment nieruchomiała, przechylała się zbliżając do jego twarzy, kąsała płatki uszu, oblizywała jego wargi, kładła jego dłonie na swoich piersiach. A potem znów kołysała się, coraz szybciej, coraz energiczniej. Jej zgrabne, choć nie najszczuplejsze biodra tańcowały do tylko jej słyszanej muzyki. A potem Latarnia odwróciła wzrok, onieśmielał ją ten widok i te odgłosy czystej przyjemności, warkocza pomrukiwań. Gdy spojrzała po kilku chwilach leżeli już oddzielnie, i tylko klatki piersiowe dawały znać, że żyją, pozostałe części ciała leżały w bezruchu.

Latarnia zastanawiała się, dlaczego wrócił? Czy chciał tylko poflirtować, a może z góry wiedział jak skończy się ten wieczór?

                Dziś rano Październik był tu po raz pierwszy. Przynajmniej Latarnia nie przypominała sobie, by go wcześniej widziała. Wszedł mocny, męski w tej swojej sztruksowej marynarce i skórkowych butach. Początkowo zdawał sie nie zwracać uwagi na średniego wzrostu kobietę za barem. Dopiero, gdy Rosa przyniosła mu do stolika kawę zauważył jej delikatne i pełne gracji ruchy, Kusiła go mleczna szyja tęskniącą za lipcowym słońcem i piękne włosy tak kosmate, że zdawały się być nieco nieproporcjonalne do drobnej, dziewczęcej twarzy.
Latarnia zauważyła moment, w którym Rosa przyłapała go na tej obserwacji. Rzuciła mu spojrzenie wyniosłe, ale równocześnie tęskne za czymś. Znała Rosę od dawna, ale nigdy nie była świadkiem tak głębokiego spojrzenia dedykowanego komukolwiek w kawiarni. Stała za barem, czyściła szkło. Jej dłonie były osobną historią, niewspółgrającą z ogniem w oczach rodem z południowej Hiszpanii. To nie był wzrok zalotny, ale pociągający. To spojrzenie zapraszało do gry, którą Rosa miała zamiar wygrać.
A potem Październik dopił kawę, odstawił filiżankę, grzecznie podziękował i poszedł. Tylko mały dzwoneczek nad drzwiami jeszcze przez moment przypominał, że w ogóle ktokolwiek tu był.
Rosa odłożyła szklankę, którą polerowała i stała wpatrzona w deszczowy ranek za oknem. Latarnia widziała, że zdecydowanie czegoś jej brak. Rosa liczyła na jakiś flirt. Nie udało jej się uwieźć spojrzeniem i obawia się, że już nie przyciąga do siebie mężczyzn jak dawniej. Wyglądała na rozczarowaną, że żadnej gry nie będzie.
             Dopiero wieczorem, gdy lampy - strażniczki pogasły, gdy ostatni goście ubrani w zapach kawy opuścili lokal, Październik wrócił. Powiedział jedno zdanie, którego słaby już słuch Latarni nie wychwycił. Rosa nie nic powiedziała, tylko podeszła do drzwi, odwróciła tabliczkę oznajmiając miastu: "ZAMKNIĘTE" i spojrzała na tajemniczo pachnącego Października. Na krople deszczu, które spadały z jego przydługich włosów na sztruksową marynarkę. Potem gdy zniknęła przestrzeń między ich ciałami poczuła te krople wpływające za jej dekold. Nie czekała na jego kolejne zdanie, ani na ruch. Pocałowała tak mocno i diabelnie, że zapragnął już tylko posadzić ją na wysokim, drewnianym krześle i guziczek po guziczku rozebrać ją z jej tęsnkoty.
























sobota, 7 listopada 2015

            
 Pokochać codzienność

       Budzi go budzik w telefonie komórkowym. Delikatna muzyczka, pasująca do tańczącej na łące panienki. Tak myślał przy wybieraniu alarmu, teraz ma wrażenie, że tańcująca panienka wbija się stopami przez uszy wprost do mózgu. Po omacku próbuje wyłączyć te jej stopy, jedna próba, druga... Nosz kur...!
Udało się. Cisza. 
W pokoju ciemno jakby to był środek lutowej nocy. Przeciąga się, wie, że ma jeszcze chwilę, nim trzeba będzie wstać do pracy. Nie lubi wstawać na ostatnią chwilę, pospiesznie się ubierać, parzyć język gorącą kawą, oblewać nią stół, gdy ze zbytniego pośpiechu nie trafia filiżanką w spodek. Odwraca się na bok i wpatruje w szaro - rankowy kontur jej buzi. Włosy mocno rozczochrane, leniwie opadają na czoło i policzek. Przypomina sobie jak kiedyś poszła do fryzjera i ścięto jej niefortunną grzywkę. Ona nie lubi, gdy się to wspomina, bo wyglądała wtedy idiotycznie. A On się trochę z niej śmiał, a trochę był zły za to, że fryzjer na kilka tygodni "popsuł" mu urodę dziewczyny. Pamięta jak podpinała usilnie krótkie pasemka wsuwkami, a one, jakby na złość, wytykały języki do lustra, wyłaziły jak popadło.  
Śpi w koszulce na naramkach. Czarnej z jakimiś koronkowymi bzdetami. Zawsze się dziwił dlaczego Ona śpi w czymś takim. Zimno przecież musi być w ramiona i, czy to w ogóle wygodne jest? A kupił Jej przecież piżamę kiedyś. Porządną. Ona mówi, że lubi się czuć ładnie, nawet jak śpi. Dla siebie i dla niego. Teraz, gdy tak patrzy na kontury śpiącego jeszcze, odsłoniętego ramienia, na unoszące się w górę i w dół niewielkie piersi, na linię obojczyka, stwierdza, że może i coś jest w tych koszulkach.
Bierze do ręki telefon i zawczasu wyłącza drugi, zapasowy budzik, żeby uniknąć już tego porannego wewnątrzmózgowego  tańcowania. Ona też się budzi,  przeciera zaspane oczy, przeciąga się jak kot wydając przy tym dziwne piski. Zawsze tak robiła, ale dlaczego, to On nie wie.
         
"Kawę Ci zrobię przed pracą"

 - mówi Ona nakładając ciepły, ale krótki szlafrok, który sprawnie przypomina Jego mózgowi o męskich zachciankach. Zwykle wstawała z nim rano, sporadycznie zdarzało się, że On szykował sie do pracy, a Ona nie była w stanie przerwać nici łączącej ją ze snem. Dziś, choć chętnie by jeszcze poleżała, woli wstać i zaparzyć kawę. Dwie kawy. Ona małą, na mały rozruch,  On dużą, na szybki rozruch. Siedzą w kuchni. On w swoim kąciku, Ona w swoim. Ona siada zwykle kuląc jedną nogę do siebie. On nie lubi tego, bo przy stole chyba tak nie wypada, ale Ona wygląda całkiem wdzięcznie w takiej pozie czytając coś, co ją zainteresowało. No i nadal ten króciutki szlafroczek... Co jakiś czas wymieniają się spostrzeżeniami. On na temat polityki i publicystyki, Ona pokazuje zdjęcia dekoracji domu. Dobrze, że ma jego. Nie interesuje sie polityką, ani nawet nie lubi oglądać wiadomości. Jednak coś wypada wiedzieć na temat co się dookoła dzieje i On dostarcza jej tej wiedzy w pigułce. Tyle ile trzeba, by się orientowała, ale nie zanudzała. I te poranki przy niespiesznej kawie zasycają jej anorektyczny apetyt na ten temat.
          On kończy kawę, myje kubki po sobie i po niej. Ręce wyciera w tylną część spodni. Ona tego nigdy nie rozumiała. Ręcznik wisi widoczny jak flaga na maszcie, a on zawsze w ten tyłek wyciera mokre dłonie. Mówi, że w pracy też tak robi, że to z przyzwyczajenia. Ale, że co? Że to miłe tak chodzić z wilgotnymi na tyłku spodniami? Ona za każdym razem się temu dziwi, ręcznik chyba też, bo wisi na tej rączce od piekarnika jak obrażony jakiś.

 "Cześć, lecę!"

- On daje znać zawiązując buty, że zaraz wychodzi. A Ona wynurza się z kuchni, porzuca zdziwioną ściereczkę, którą czyściła blat i biegnie jak za uciekającym autobusem. Ostatni uścisk, ostatni buziak. Zobaczą się wieczorem. Lubi się pożegnać przed jego wyjściem, złożyć tę swoją  niewidzialną pieczątkę na policzku, na szyi. A niech wie, że będzie tęsknić, a niech czuje jeszcze przez chwilę ciepło jej oddechu, gdy wyjdzie na pożarcie chłodnego poranka. On nie dokońca rozumie tę konieczność pożegnania. No jak jest w pobliżu - czemu nie, ale żeby specjalnie z kuchni biec, albo jak to czasami bywa z piętra? Przyznaje jednak samemu sobie, że ten uścisk jest miły. Ona dziwnie niska, bo zupełnie bosa, On już w butach zniża się, kłaniając prawie. Jej włosy pachną jeszcze snem, ciepłym takim, waniliowym jakimś zapachem. Nie umie go nazwać, ani nawet określić, ale go lubi. Kojarzy mu się z domem, z czasem między niespieszną kawą, a pracą. 
            W ciągu dnia raczej nie dzwonią do siebie, nie sms-ują. Zawsze oboje uważali, że nie chcą być fanatykami samych siebie. Nie bardzo rozumieją pary, które będąc oddalone od siebie kontaktują się ze sobą w każdym wolnym momencie, dzielą się wydarzeniami na bieżąco, nie pozostawiając nic na wieczór. Oni lubią wpuszczać czyste powietrze między siebie, nabierać w płuca innej, trochę obcej rzeźkości i wydychać ją dopiero wieczorami, gdy znów się spotykają w domu. Ich poduszki śpią ramię w ramię, kroją ten sam chleb, wyglądali przez to samo okno, wkurzają sie na tych samych sąsiadów. Ale mają też swój wewnętrzny świat, którym czasem się ze sobą dzielą, a czasem zostawiają go tylko dla siebie. Wolą jak przewodnikiem jest obejmujący ich zmrok, niż telefonia komórkowa.
           Praca skończona, kolejny dzień za plecami. Po cichu otwiera drzwi , chyba nikt go nie usłyszał. Do niego za to docierają dźwięki z pokoju synka. Mama uczy go czytać. Wyraźnie słychać poprawę względem zeszłego roku. Literki składa sprawniej, stara się używać interpunkcji. Ona zawsze odrabia z Małym lekcje nieco ostro.

"Jak to nie umiesz przeczytać tego wyrazu?! Przecież powtórzyłeś go w tej czytance już chyba 5 razy. Nie kręć się, skup, spróbuj jeszcze raz".

 Lubi tę jej stanowczość, dyscyplinę, ale też cierpliwość. I wie, że jak już Mały odkryje ten wyraz, to będzie go chwaliła, że dobrze sobie poradził, że jest świetny w czytaniu. On nie ma do tego cierpliwości, dlatego zawsze na zebraniach w szkole podkreśla, że w domu pracuje z Synem Ona. A jej to się podoba, czuje się doceniona i zadowolona z tego, że On to widzi.
           Siada na fotelu przy swoim biurku. Znowu jakaś poduszka blokuje Mu swobodne oparcie się - tego zrozumieć też nie może. W ich domu wszędzie jest mnóstwo poduszek. Ona mówi, że dzięki temu dom jest przytulny, że te poduszki lubią z nimi mieszkać. Śmieszne to trochę dla niego, ale co ma zrobić. To Ona dba o dom i musi przyznać, że wychodzi jej to dobrze. Czysto, pachnąco, przyjaciele dobrze się u nich czują. Bierze więc energicznie poduszkę z fotela i sadza ptaszka na niej wydrukowanego na podłodze. Pociąga swojego elektronicznego papierosa, zawiesza wzrok na ścianie, gdzie wisi nowa ozdoba - białe, drewniane serduszka. Serduszka jak poduszki - za dużo - myśli.
Opowiadają sobie o dniu, o tym jakim powietrzem oddychali, jakich myśli dotykali, jakich słów używali. Cieszą się, że mają teraz wspólną przestrzeń. Bo ich dom to przestrzeń, w której poustawiane są widzialne meble, sprzęty, kręcą się domownicy i pływają niewidzialne myśli, dobre dla siebie słowa, wybuchy śmiechu.

"Obetniesz mi włosy? Obiecałaś?".

Obiecała, ale zapomniała. Nie chce jej się za bardzo, ale małe ultimatum zwycięża. Obetnie jak On umyje Małego i przyszykuje go do snu. Jest dziś dużo delikatniejsza, niż zwykle. To jednak dobry dzień na ścinanie włosów. Skupia się, żeby było równo, żeby dobrze wyglądał. Kobiecym dotykiem przeczesuje uzyskany efekt. Poprawia przód stając w rozkroku nad jego kolanem. Lubi czuć tę bliskość, nawet jeśli jest to codzienność zamknięta w sktrzyżeniu włosów. On odczekuje na moment odłożenia maszynki do golenia i podszczypują ją w udo pod sukienką. Wie jak bardzo ją to drażni, jak  łaskocze, ale nie może się opamiętać. Za chwilę - tak jak przypuszcza - słyszy jej pisk, a potem śmiech.

 "Bo zmienię Ci koncepcje fryzury" - grozi żartobliwie Ona.

         Wieczór to ulubiona pora, chyba obojga. Ona skupiona na swoich zajęciach - czasami szyje, czasami coś pisze, ogląda, czyta. On zajęty swoimi zainteresowaniami. Nie muszą lubić tych samych filmów, on nie musi być zachwycony programami, które Ona dla rozrywki lubi oglądać. Ona nie wie, co On widzi w tych wszystkich grach komputerowych i dlaczego znów czyta wiadomości. Polityka jak motek wełny zaplątana wypełza z jego komputera. Nikt nie zgadnie gdzie początek, a gdzie koniec. Ona tego nie lubi, ale szanuje i ceni sobie jego wiedzę na ten temat. Siedzą obok siebie, robią zupełnie co innego, ale od czasu do czasu ich dłonie się odnajdują, usta muskają policzek, albo on chwyta jej włosy, by przez kilka minut obracać kosmyk między palcami. Lubi to robić, zupełnie jakby go to odprężało. Połączeni kosmykiem włosów, osobno,a jednak razem. Wieczór dzielą z lampą naftową. Jej ciepłe oko rzuca przyjemne cienie - sypialniana przyzwoitka .
          Kąpiel. Ona wychodzi z łazienki w samym ręczniku. Jemu ręcznik w połączeniu z jej ciałem dobrze się kojarzy. Ręcznik jest zdecydowanie pewnego rodzaju obietnicą. Mózg odbiera sygnał, że będzie to coś przyjemnego. Ona mu często mówi, że kocha. On powiedział jej to już kiedyś, nie raz nawet. Nie odwował, więc Ona powinna wiedzieć, że nadal kocha. Ona wie, po jego "dziękuję za kawę", po tym jak czeka aż go pożegna przed pracą, po sposobie w jaki kręci tym jej kosmykiem włosów, jak spogląda na ślący obietnice ręcznik. 
          Oko lampy sie zamknęło, noc otworzyła na śniony osobno, wspólny sen. 

wtorek, 3 listopada 2015

        Nocny Motyl ciuchutko przycupnął na krawędzi pomnika. Jednym skrzydłem dotykał ciepła unoszącego się nad zapalonym zniczem, drugim skrzydłem dotykał mglistego powietrza, rzeźkiego i trochę majestatycznego. Obserwował ludzi. 
          Jedni biegali naokoło pomników poprawiając co chwilę kokardy, kwiaty, świeczki. Dwa centymetry na prawo, za chwilę jednak dwa centymetry na lewo. W przód płyty nagrobnej, a może jednak w tył. Znudzone dzieci zataczały kółka goniąc się i z łobuzerskim śmiechem zdejmując sobie czapki. 
Byli też tacy, którzy siedzieli jak posągowe figurki na cmentarnych, pokrytych mchem ławeczkach. Upadabniali się trochę do tych aniołów nagrobnych, co to klęczą latami i kamienną twarzą wyrażają zadumę. Nocny Motyl wiedział, że myśli tych ludzi - aniołów łączą ogniwa przeszłości, że są coraz dłuższe, coraz bardziej w dal zapadnięte. Jak na drutach robiony szal scalają się te przeszłe dni, otulają szyję i dają ciepło. Choć na chwilę. 
         Nocny Motyl patrzył na dłonie, zawsze zwracał na nie uwagę, bo jak kiedyś pisał: "Po dłoniach poznasz ludzi". Jedne pomarszczone odpalały zapałkę drżąc, że to może ta ostatnia, że zgaśnie, nim Ziemia znów okrąży Słońce. Inne dłonie z pomalowanymi paznokciami w halloweenowe wzorki mocowały się z zapalniczką. Pospieszne dłonie, niespokojne, jakby trafiły tu przez przypadek i nie wiedziały którędy wyjść. Duże silne męskie dłonie gładzące pozłacane litery imienia żony i nastoletnie dłonie wnuczki przecierające z kurzu małe owalne zdjęcie ukochanej babci. 
Nocny Motyl sfrunął, by usiąść tuż przy zniczu - małym, symbolicznym światełku, które niestosownie do okazji tańcowało energicznie na glinianym spodku. Lubił zapach wosku, tęsknił za nim. Tęsknił nie tylko za nim, ale szczególnie za nim. Mieszkając z dala od rodzinnego motylego gniazda potrafił stworzyć warunki zastępcze - podobne do tych, które kochał. Tradycyjne Święta Bożego Narodzenia z białym obrusem, siankiem, kolędami i dwunastoma potrawami. Uczył swojego synka polskich piosenek, polskiego pisania, poskiego czytania, na obiad gotował wg staropolskiego przepisu babci. Tylko z tego jednego dnia nie był w stanie zbudować atrapy. Nie mógł zgromadzić tłumu w nowych kożuszkach i butach spacerującego cmentarnymi alejkami. Nie mógł poczuć tego świeżego, zamglonego powietrza z odrobiną dymu, który wydobywa się z domowych kominów. Dawniej lubił wieczorową porą odwiedzać pierwszolistopadowy cmentarz i mróżyć oczy. Wszystkie światełka w najróżniejszych kolorach łączyły się wtedy w jeden wspaniały blask, z promieniami strzelającymi prosto do nocnego nieba. Bardzo to lubił i za tym też tęsknił. I tego też nie mógł sobie zastąpić niczym innym.
Nie przeszkadzały mu dzieci poprzebierane za zombie, szkieletory, czy wiedźmy. To nawet zabawne, gdy otwierał drzwi, a tam maluch z pajęczyną na policzku stawiał poważnym głosem ultimatum: "cukierek, albo psikus". Nie widział w tym nic złego, ale innego. Takie to nie jego było, takie dalekie od zapachu zniczy, pozłacanych liter i aniołów czuwających nad tym wszystkim. 
       Obiecał sobie Nocny Motyl, że kiedyś 1 listopada naprawdę przysiądzie na marmurkowej płycie i znów poczuje wspólnie z innymi ducha zadumy. Rozwinie skrzydła i przyleci do zniczy, do pozłacanych liter, do mglisto - dymnego powietrza ...
(Fot. dzięki uprzejmości Szymona Chojnackiego


środa, 14 października 2015

                                                       Intymne potyczki w wielkim domu

             Nie warto mieć dużego domu. Marzy się taki Temu i Tamtemu. Komuś, kto dom ma, ale chciałby mieć większy i Komuś, kto domu nie ma wcale, bo jak już marzyć, to po całości. A ja powiadam - duży dom, to siedlisko kłopotów. Do takich wniosków doszłam idąc do sklepu. Doszłam i do sklepu, i do wniosku, a dla mnie to już wystarczający powód, by uznać dzień za udany.
             Stoją domy ogromne w naszej mieścinie. Tuż nad jeziorem choćby. Wzrokiem objąć je trudno, może sie da, ale żeby dokładnie, to tyle czasu, co i zjedzenie dwóch opakowań ciasteczek. 
A'propos słodkości. Siedzę sobie teraz wygodnie, tak wygodnie, że wszystkie części mojego ciała się cieszą. Obok kawa stoi, w ulubionej filiżance. A tuż za kawą puszka ulubionych ciasteczek. Ranek mi je podarował. Nie chciałam przyjąć, ale wydawało mi się, że przykrość mu sprawiłam i ciastka ze słonecznych porankowych dłoni wzięłam. Zjadłam jedno i kusi drugie. Jestem przekonana, że jak ulegnę drugiemu, to i trzecie będzie merdało ogonkiem. Do diaska, powinnam być bardziej asertywna, a nie tam ulegać Rankowi. 
Dobra... ostatnie... pyszne...
Do tematu  domów wracam. Ogromnych domów bogatych ludzi. Pomijam już problemy z nimi związane tak prozaiczne jak trudności w sprzątaniu dużych powierzchni, czy spłacanie kredytu. Franki, złotówki, czy jeszcze inne jakieś zamorskie waluty nie zmienią lat, w ciągu których raty między małżonkami w jednym łóżku śpią. To pomijam. Według mnie najgorszy jest stosunek powierzchni do życia intymnego partnerów. Im większa, tym gorsze.
           Serce domu - sypialnia (mówi się, że kuchnia - bzdura - i tak każdy wie, że sypialnia). Tylko która, bo w takim dużym domu, to pewnie się mrowi od pomieszczeń do spania przeznaczonych. Załóżmy, że  dla Męża i Żony największa  jest zarezerwowana. Mąż (nazwijmy go pięknie Władziu) łysieć pomału zaczyna, brzuszek rośnie, to i nadrobić urok osobisty czymś innym musi. Właśnie w łazience go podpatrujemy. Pod prysznicem używa wspaniałego mydła, po goleniu delikatnej wody kolońskiej (włoskiej), a na to wszystko chlupie francuskie perfumy. Zanim Władziu to wszystko obskoczy film silnie erotyczny, który Regina (Żona) w sekrecie tuż "przed" (dla rozgrzania) ogląda, dobiegnie końca. Przecież całe kilometry dzielą prysznic od umywalki, umywalkę od szafki z perfumami, perfumy od toalty, która niczym klamra kompozcyjna rozpoczyna i kończy przygotowania do - nie bójmy sie użyć tego słowa - seksu.
Film erotyczny Reginy zakończony (sukcesem). Myśli Żona: "Zrobię staremu niespodziankę". Leci po szampana do kuchni. Pokonuje jeden hol, pokoje i pokoiczki jak w hotelu - po stroniej prawej i lewej, jedna łazienka, schody, kolejna, schody, basen (skrót), aż w końcu dociera do kuchni. Szamptan stoi w barku - prosta sprawa, ale gdzie truskawki? Do której włożyła lodówki? Dla gości, służby, własnej, czy psa? Jedna póka, druga, kolejna - są! Czerwone, piękne. "Jak nie ja, to truskawkowy kolor starego rozgrzeje" - myśli Regina świadoma swojej przemijającej urody. Wraca sapiąc już wyraźnie, bo 50-tka na karku, bo szampan i truskawy trochę ważą, bo hol, jedne schody, drugie, drzwi tamte, siamte - jest. Łożko, szmpan, truskawki i Regina.
Wychodzi Władziu z łazienki. Zziajany jakby maraton przebiegł (ślad po prysznicu nikły), ale pachnie jak włosko - francuski bóg. Akcja się zawiązuje, światła gasną i niczym w teatrze role swoje powinni zacząć odgrywać. Niekoniecznie z przymusem, przecież aktorzy zwykle kochają swój zawód i żyć bez niego nie mogą. A w razie techniczych utrudnień  (z wieku wynikających) są przecież jeszcze truskawki i szampan, który może swym wystrzałem Władzia do tego samego zmotywować.
Władzio: "Żel intymny kupiłaś?"
Cisza w sypialni, tylko w głowie Reginy trąby rozczarowania zadęły, truskawki smętnie spuściły szypułki, szampan biednie zasyczał.
Władzio ciągnie: "Skończył się OSTATNIO, pamiętasz? Miałaś kupić".
Nie powinna pamiętać Regina, bo to było 3 miesiące temu, ale pamiętała.
Regina:"Kupiłam"
Władzio: "Gdzie masz?"
Regina: "W torebce"
Władzio: "Gdzie torebka?"
"Przy wejściu k...wa, przy wejściu"- myśli Regina, ale już nic nie mówi, tylko wstaje z włosko - francusko pachnącego łóżka i drepcze.
Hole, pokoje, schody, łazienki, schody, basen (skrót), kuchnia, bawialnia, hol, przedpokój, torebka! Podróż powrotna jak po drugiej stronie lustra. Co było po prawej, teraz jest po lewej. Plus jest taki, że Regina postanowiła w przyszłości postawić budkę z kebabem na trasie sypialnia - wejście, wejście - sypialnia, bo zdążyła już zgłodnieć od tego begania.
-Mam! - krzyczy Żona od progu dzierżąc w dłoni żel z mało romantyczną etykietą z napisem "dobry wślizg". I cichnie nagle, bo na łóżku bebzol duży leży, to w górę, to w dół się unosi, wprowadzając nieświadomie w ruch porozrzucane tu i ówdzie truskawkowe szypułki. Zmęczył się biedak maratonem łazienkowym i czekaniem na Reginkę.
               Patrzyłam tak na jeden z tych nadjeziornych domów i doszłam do następujących wniosków (jeszcze zanim doszłam do sklepu): 
W kawalerce bezpiecznie - masz długie ręce, to prawie wszystko z łóżka sięgniesz. Dwa pokoje - optymalne, bo ruszyć sie trzeba, z lenistwem powalczyć, ale na budkę z kebabem miejsca nie ma. A gdyby jeszcze głębiej temat zanalizować, to wychodzi na to, że im ciaśniej, tym bliżej siebie, im bliżej siebie, tym miłości więcej, tym więcej czasu na ową miłość mamy.
 A teraz wszyscy mieszkańcy małych mieszkanek wędrują szybciutko do swoich ukochanych i buziaka im dają słodkiego. Z radością, że nasza Reginka o kilka kroków tylko oddalona, że nasz Władzio na wyciągnięcie ręki siedzi, że dzieci tuż za ścianą śpią.

A to ciasteczko, to już na pewno ostatnie (mniam - mniam - mniam).

wtorek, 22 września 2015

Zrozumieć jesień

            Zmienia nam się pora roku. Usłyszałam to dziś wyraźnie od drzewa. Jest coś takiego w tych drzewach męskiego, rosłego, mądrego, że jak się stanie obok to tylko słuchać się chce co tam one szumią. Mnie drzewa dodają spokoju. Ciągnie do nich czasami coś przezroczystego. Dotknę sobie, pogładzę mędrca, oprę się o jego stare plecy i zbieram siłę. Myśli się wyostrzają i słyszy się więcej i widzi się wyraźniej.
Dziś właśnie, gdy tak szłam rankiem usłyszałam słowa natury. Drzewa zaczęły machać gałęziami na pożegnanie klucza dzikich gęsi. Wrzos rozwalił się leniwie na mchu jakby bardziej pożółkłym, niż jeszcze miesiąc temu. Zafiolecił całe pole. Bierna ta jego praca, a jaka jesieni pomocna. Łódki na jeziorze skupiły się koło siebie. Szeptały i się naradzały o snach, które śnić będą, gdy zapadną w sen zimowy. Mały pajączek jak śmieszny cyrkowiec bujał się na tej swojej pajęczynce, łapał rosę do pajęczego garnuszka. A wszystkie te małe cuda, które we wczesno- jesiennym młynie się kręcą, zalane były powietrzem. Moim ulubionym, bo tak rzeźkim i świeżym, że nawdychać się trudno było. Uzależnia takie powietrze, chce się więcej, chochlami do płuc wlewać, złapać, przycisnąć do siebie i nie puścić, ogrzać może tylko trochę, bo ranki chłodne już są. Ale nie zmieniać zapachu jego, ani dotyku nawet o ton.
Jesień jest biedna i zawsze mi jej trochę żal. Ludzie jej nie lubią, krzywią się na samą myśl, że przybędzie, nie zapraszają, gdy nadchodzi, nie uśmiechają się, gdy już jednak się wprosi. Obwiniają ją za to, że dzikie ptaki wypędza, do emigracji je zmuszając, że kosztowna jest, bo ogrzewanie trzeba od czasu do czasu włączyć, że kradnie dzień, a pozwala nocy panoszyć się zbyt długo. Pecha ma, bo po lecie przychodzi. Po lecie pięknym, strojnym, jasnowłosym i błękitnookim. Lato darmowo funduje czas wolny, ciepłą wodę w jeziorze, owoce leśne rozdaje i słońca nie skąpi. Jest hojne, bogate i lubi się tym dzielić. I co się potem wszyscy dziwią, że jesień płacze całą swoją gościnę? Łatwo nie ma z takim nastawieniem ludzi, to i zezłości się czasem, kałuż nachlapie ile się da, grafitowe chmury utka, by słońce przysłoniły, namówi wiatr do zemsty. A jesień ugłaskać trzeba, wtulić się w nią i zrozumieć. To zaraz inna, pogodniejsza się robi i uczuciowa jakaś taka. Bywają dni, że bardziej ją lubię od tego lata, które czasami obiecuje, obiecuje, a potem w roztargnieniu schowa gdzies dobrą pogodę i rozczarowuje nas wszystkich. Jesień jest szczera przynajmniej w tych swoich wielobarwnych liściach i rosie, co porankami moczy nam czubki butów.
Jesień lubi się bawić kasztanami z dziećmi. Najpierw chowa je w trawie, dzieci szukają, potem na ciepłym miękkim dywanie uczy nimi liczenia. Jesień lubi małe, domowe lampki. Ogrzewa się przy nich i wiatr uspokoja, że już nie musi się tak denerwować, bo dobrze jej w domku, wśród rodziny, która z jej owoców składa ludki – cudaki z zapałkowymi nóżkami i kolczastymi czapeczkami.
Ja jesieni wyczekuję. No, może nie rzucam jej się na szyję jak nadchodzi, ale przynajmniej w serdecznym geście rękę wyciągnę. Bo jesień daje mi więcej czasu na rozmowy, na przemyślenia. Latem nie docenia się domu tak bardzo, bo wiecznie gdzieś się chodzi, na wycieczki, na plac zabaw, na piknik... A dom tęskni, bo nie lubi być pusty, nie chce ciszy słuchać, tylko śmiech i rozmowy. Dom lubi jesień bardziej ode mnie, bo wie, że jak zimno i ciemno dookoła, to przyjdziemy do niego wcześniej, połaskoczemy śmiechem, ciepłą herbatę wypijemy, pochwalimy jak to dobrze, że jest, bo tam za oknem jesień się złości. I książki jesień lubią, bo lato samolubne jest i chce ludzi tylko dla siebie, nie chce się dzielić z nikim, z książkami również. A jesienią częściej grzbiety głaszczemy, zmarznięte trochę, ciepła naszego potrzebują, też chcą się otworzyć, zaczerpnąć tego rzeźkiego powietrza, opowiedzieć historie spisywane letnimi wieczorami.

          Taka jest moja jesień. Wrażliwa poetka, krnąbrna trochę i zazdrosna o lato, które wszyscy uwielbiają. Ale jak kiedyś będziesz szedł aleją starych drzew, tych mędrów, co z góry na ciebie spojrzą i zagwiżdża po cichu, byś podszedł – podejdź. Przyłóż ucho do kory starej, oczy zamknij i nie myśl, że uciekają sekundy. Drzewo wytłumaczy jak z jesienią postępować. Bo ono ją zna, a nie ma pretensji, że co roku przez nią łysieje, że zimę o białą perukę prosić musi. Nie. Drzewa są mądre i łagodne, niezawistne. Pomogą zrozumieć jesień. Tylko przyłóż ucho do kory...

poniedziałek, 7 września 2015

     
                                                                       Dom

       O domach to już sie ludzkość naprodukowała. Pisał Żeromski o szklanych, śpiewała Jakubowicz o tych z betonu, serial powstał o domu nad rozlewiskiem. Nie ma dwóch tych samych domów, jak nie ma "dwóch jednakich spojrzeń w oczy". Szymborska pisała o spojrzeniach, ja dziś o domu.
      Dom, w którym mieszkam nie jest moją własnością, ale jest mój, przeze mnie oswojony. I jest moją wielką słabością. Można się rozczulać, że dom to ostoja, spokój, twierdza, czy co tam jeszcze... Zasłyszane gdzieś, od kogoś frazesy. Prawdziwe pewnie, nie przeczę, ale jednak.
Dla mnie Dom to dach pod którym pali się ognisko. Takie rodzinno - przyjacielskie. O każdej porze dnia jest inne. Rano pospiesznie skrzą się iskry na leniwym jeszcze żarze. Przeskakują z drewienka na drewienko, ubierają się, jedzą sniadanie, zęby myją, pakują do szkoły i pracy. Popołudniowy ogień jest ożywiony i radosny. To śmiech podczas jedzenia obiadu, troska o mały brzuszek - "No zjedz jeszcze trochę zupy - jażyny zdrowe". To historie, które wydarzyły się w szkole, plany na resztę dnia. Najbardziej lubię ogień wieczorno - nocny. Ćmy już tak mają. Lgnę wtedy do małych lampek, a ciemność wokół otula jak ciepły koc. Wieczorny ogień rozmawia i śmieje się z przyjaciółmi, popija winko, składa pocałunek na czółku śpiącego brzdąca, zamyka miniony dzień w ramionach Męża. Wieczorny ogień gra muzykę Marka Knopflera, pachnie rzeźkim powietrzem, co to pcha się z dworu, by  zobaczyć co się u nas dzieje.
         Nasz dom jest schronieniem nie tylko dla nas, ale także dla mnóstwa rzeczy, mebli, sprzętów, których już nikt nie chciał. Stały porzucone, zakurzone, smutne takie w miejscu pomiędzy piekłem a niebem. Albo ktoś przygarnie, albo trafią na niszczarkę. I co podkreślić muszę - takie ocalone meble, to wdzięczne są jak psiaki ze schroniska przygarnięte.
Mamy Fotel. Ten to był zabiedzony. Stał w miejscu zwanym recyklingiem, w poszarzałym baraku, tylko czekał aż  spadnie deszcz, który spłakałby się na niego, bo dach dziurawy. Nikt by go nie wziął. Pokrowiec w kolorze sraczki (to komplement). Poplamiony dodatkowo. Stał między sztywnymi barowymi taboretami, a rozkręconym łóżkiem, którego korpus tęsknił za zagłówkiem, a zagłówek za korpusem. Fotel niechciany i osamotniony. Podeszłam, pogładziłam delikatnie jego ramiona. Szkoda mi się go zrobiło. Na Męża wymownie spojrzałam: "Chyba żartujesz" - odpowiedział tylko z politowaniem lustrując sraczkowaty pokrowiec. 
"A gdyby zdjąć ci to idiotyczne ubranko" - powiedziałam jeszcze troskliwie odpinając suwak na plecach Fotela. 
"O! już lepiej - kremowy jesteś, pasowałbyś do naszego salonu, on potrzebuje takiego przyjaciela jak ty". Mąż na rozebrany Fotel machnął ręką - "dobra, niech ci będzie". A Fotel, gdyby miał ogonek, to na pewno by nim zamerdał. Sztywne taborety nawet nie mrugnęły, łóżko nadal zajęte sobą nie zauważyło, że kolega się wyprowadza. Fotel jest nasz, uśmiechnięty, dostał nawet poduszkę z ptaszkiem, żeby raźniej mu było, żeby miał kogo piastować, gdy my zabiegani w ciągu porannego i popoludniowego ogniska. Wdzięczny niesłychanie, aż mruczy, gdy się siada na niego z książką i ciepłą herbatą.
         Przygarnęliśmy też Panią Komodę bezdomną. Arystokratką kiedyś była. Swój wiek już ma, czas zakurzył jej blask i klasę. No to kupiliśmy jej te wszystkie kosmetyki, co to za młodu używała, masaże olejkami zaserwowaliśmy i króluje nam teraz w salonie, ozdobą jest tak piękną, że nawet jej czasem o tym szepnę, by przypadkiem nie zapomniała.
         Jest też Stół kupiony gdzieś, gdzie mu nogi odkręcili, by uciec nie mógł. Ten to miał szczęście. Przygarnęliśmy go tuż przed Bożym Narodzeniem. Trafił pod pyszności świąteczne, nakryty siankiem i białym obrusem, umyty uprzednio, bo wcześniej jakieś dziecko znęcało się nad nim pisakiem. Wyleczyliśmy czerwone pisakowe rany i kolędy jak kołysanki śpiewaliśmy. A potem się okazało, że Stół lubi śmiechy, gry planszowe, puzzle i gości. Kto by pomyślał, że taki rozrywkowy. Codziennie przy nim siadamy, by czuł się ważny. Bo ważny jest.
Nasz dom to zdjęcia poupychane gdzie się da: na parapecie, na ścianie, na stoliku. Zdjęcia bliskich, ciepłych osób, takich dla których Dom sam drzwi otwiera i nie musi pytać nas o zgodę. Zdjęcia nas samych, które przypominają, że choć czasem ogień aż podskakuje, taki jest zdenerwowany, to przecież tak naprawdę bardzo się kochamy i tulimy nie tylko na komendę flesza. 
Nasz Dom to kwiaty. To dwa storczyki, które trudno rozdzielić, tak się kochają. Poplątały im się łodygi w miłosnym uścisku. Gustowny Gustaw i Przemiła Miłka całe dnie przez okno wyglądają. Jest też Czarowny Czarek i Mały Kajtek, Paprotka Alicja, Fiołek Bob... Wszystkie czekają na atencje, na chwilę rozmowy, na troskę podlania. Wszystkie piękne.
            Nasz Dom nie jest utopijnie szklany, ani z betonu, ani nawet nie jest położony nad rozlewiskiem. Jest za to miejscem, do którego lubimy wracać, w którym książki nie muszą tęsknić za dotykiem, ściany za spokojnym snem, powietrze za śmiechen naszym i gości. Wszędzie dobrze, ale w domu...


piątek, 28 sierpnia 2015

                                                                    Urok dłoni
      

         Zapatrzyłam się w okno. W ogóle lubię okna, bo to ruchome obrazy. Najpiękniejsze ze wszystkich, najbogatrze zawartości ram. Obrazy, ktre mówią, śmieją się, które pogodnym dniem wołają do siebie. To obrazy, do których świata możesz wejść, powąchać, dotknąć i czuć. Magia w każdym domu, a nikt o tym nie myśli atomatycznie wieczorem zasłaniając okna, a rankiem odsłaniając je.
          Tego dnia dojrzałam w moim okiennym obrazie młodą parę. Zakochanych pewnie. Co tam ich twarze mówiły, to nawet nie wiem. Może sobie rozmawiali o tym jacy rodzice są niesprawiedliwi? Że jak będą dorośli, to uciekną daleko, daleko i tylko żyć razem będą, lubiąc te same potrawy, mając te same myśli i marzenia, przyjaciół. Nastolatki. A może mówili o czymś zupełnie innym? Nie widziałam ich buzi, tylko dłonie. Splecione takie, kochające się, nawet na ciepłe wyglądały. I nie oni, ale te ich dłonie rozmawiały, tuląc się i głaszcząc, składając pocałunki na opuszkach.
         Lubię dłonie. Różne, ale te zakochanych najbardziej. Wypuścić z objęć sie nie dają, jakby się bały, że kieszeń porwie na samo, czarne dno, że woda zmyje cały ich wdzięk. One są szczęśliwe i bezpieczne, gdy wiją koszyki jednym okryte powietrzem.
          Jest coś w dłoniach majestatycznego. Lubię przyglądać się im, zwłaszcza tym należącym do dopiero co poznanej osoby. Sposobu, w który chwytają, energii, którą przekazują przy przywitaniu, obserwować czy częściej biją brawo, czy załamują się.
Po dłoniach można poznać człowieka. Ja nie umiem jeszcze, ale uczę się tego. Może to pewnego rodzaju sentyment, mgliste wspomnienie rąk mamy? Tego pierwszego dotyku ciepłej, zmęczonej dłoni mamy z delikatnymi paluszkami noworodka. Może to symbol, który zakorzenia się w nas od dnia narodzin i towarzyszy do końca życia? Bo dłonie musza mieć kogoś przy sobie, do splatania tych koszyków, głaskania i dawania ciepła, jakie mama dawała w pierwszych dniach życia.
Nonsens jakiś z tymi dwiema połówkami jabłka. Widział kto pół jabłka na jednej jabłoni, pół na drugiej, które opadły i odnalazły się w cudowny sposób między źdźbłami trawy? Kretyńskie porównanie.
           A dłonie odnaleźć się mogą, W tłumie gestykulujących, w lesie tych, które mają kciuki podniesione w górę i między masztami środkowych palców, pojawiają się te, które rzucają na siebie urok. I dotykają takie delkietanie ramienia właściciela, kolana właścicielki, błądzą gdzięś we włosach. Ale boją się dotkąć tej samej sekundy, bo lęk, że nie należą do siebie jest zbyt duży. Przychodzi takie dzień (jesienny może?), gdy jest ziąb i słota na dworze, gdy klucze ptasie otwierają drzwi ciepłych krajów, gdy szaliki zakrywają pół twarzy. Opadają w ciepłej kawiarence pod stół rekawice, które strach wydziergał i łączą się ciepła dłoni. Przytulają, chowają w sobie, odchodzą na sekundę do kubka gorącej herbaty, ale za chwilę pośpiesznie wracają do siebie. Wiedzą już, że razem chcą spacerować, spać, tych samych dotykać klamek, wspólne dziecko piastować.
         Dłonie potrafią mruczeć. Tego się już nauczyłam. Jak kot na zapiecku. Szczęśliwe dłonie mają dobrą pamięć i nawet, gdy już nie są gładkie i miękkie jak wtedy w kawiarence mruczą historię dawnych spacerów, nie licząc liści, które już opadły. Choćby ostatni trzymał się na gałązce ledwo letnim ciepłem.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015


Pociągiem relacji...

           Kocham książki, ale nie lubię zaczynać nowej. Zwłaszcza, gdy zostawia się za sobą inną, z którą można się poczuć jak w związku. 
Do książek się wchodzi i gości. Popija się  w tej gościnie kawę, albo ciepłą herbatę i obserwuje czyjeś życie, skoki w boki, krzyk pościeli, ogród za domem, w którym dzieci piszą swoją historię. Ktoś ci się zwierza niemal do ucha, spomiędzy wersów wyzierają czyjeś radosne, to znów zmartwione oczy. A ty, jak ten dobry duch, siedzisz i przyglądasz się, już niemal czując jak krew bohaterów połączona z twoim krwioobiegiem nasyca się adrenaliną. A potem ktoś (autor chyba) jaja sobie robi i : "KONIEC" pisze. Jakby żaden z bohaterów nie potrzebował już twojego zrozumienia, wysłuchania. Stajesz się niepotrzebny dla nich, znikasz, jak i oni znikają. Jeszcze trzy kartki - łudzisz się, że może jakieś pożegnanie, wytłumaczenie dlaczego cię opuszczają, ale nie. Podziękowania autorzy piszą, dla osób, które przyczyniły sie do sukcesu książki, spis treści i to na tyle. Ostatnią kartkę zostawiąją pustą - synonim ciszy.
        A potem przychodzi czas na następne czytadło, moment startu pierwszych stron po których nie wiesz czego można się spodziewać, którym nie ufasz. Ja nie ufam. Stoję z boku, nie wchodzę do środka dopóki ktoś lub coś zza tych drzwi mnie nie przekona. Czasami nie przekonuje. Nie wchodzę. Mama mówiła - nie wchodź do obcych domów. Trudna ta moja miłość do książek, ale nie wygasa.

        Lubię natomiast rozpoczynać podróże. One są zawsze gościnne i nigdy obce. Szczególnie lubię jeździć pociągami. Tymi polskimi, z sentymentu chyba. Te szybkie, zachodznie takie wycackane są, czyściutkie, sztywne jakieś. To jakby porównać bal z Titanica w klasie I (sztuczne rozmowy z równie sztucznymi krabami i kawiorem, tańce, brydż) do szalonej zabawy pod pokładem, gdzie się bawiła klasa III.
Poza tym w Polsce ktoś kiedyś pięknie nazwał trasy pociągów np: pociąg RELACJI Warszawa - Gdańsk. Jaka to relacja? Damsko - męska oczywiście. Jeżdżą do siebie Warszawa i Gdańsk, odwiedzają się, kochają. Spieszą przez pola, denerwują się, gdy opóźnienie, bo przecież Ona nie lubi, gdy On nie jest na czas. I, gdy już dojeżdżają, gdy już prawie są w swoich obięciach pogwizdują radośnie, sygnał godowy wysyłają, sapiąc i dysząc cel osiągają. POCIĄG RELACJI - ktoś, kto tę nazwę wymyślił piękną wyobraźnię musiał mieć. Nagrodzić go jakoś powinni, a nie promować liche wierszyki zwiędłe jak listopadowy, ostatni listek.
      Najpiękniejsza miłość ukryta dla mnie była w relacji Bydgoszcz - Jelenia Góra. Wsiadałam z plecakami dla których również żaden pociąg nie był obcy i całonocny stukot teleportował nas w krainę, gdzie na wyciągniecie ręki kosmata kosodrzewina, gdzie najbardziej leniwy śnieg sypia do południa lata, gdzie niebo jakby bliżej naszych snów. Zimowe góry są tak różne od zimowych nizin. Niziny marudzą, szczękają zębami, płaczą do wiosny. Zamykają mieszkańców w domach, bo mróz i śnieg to zło - to katar i kaszel, to przemoczone buty, niewyjściowe czapki, w których się wygląda jak idiota.
Co innego zimowy góry - wyzwolone, radosne, jak kobieta, która dba o siebie i nie zapomina, że jest piękna. Śnieżne góy są jasne i bardzo stanowcze. Masz się nimi cieszyć, uczyć się czystości od śniegu, próbować schwytać pękaty Księżyc, oczyszczać nizinny pył, który zalega w płucach. Nie lubią się zimowe góry z zimowymi nizinami.
Już dawno nie poczułam relacji Bydgoszcz - Jelenia Góra. Odtwarzam w pamięci co mogę i pielęgnuję tę jasność, której nauczył mnie górski śnieg. Noszę na łańcuszku, przy sercu. I od czasu do czasu, gdy przeglądam zdjęcia rozpalam kominek wspomnień.
        Kocham góry, ale są tak samo zdradzieckie jak książki: kuszą, łączą się ze mną, obiecują, że tak będzie zawsze, a potem nagle KONIEC. Machają na dowiedzenia z szelmowskim uśmiechem, aż się trzęsą łyse szczyty. Nie ma żadnego dopisku, objaśnienia dlaczego tak szybko czas górski ucieka, reklamacji góry nie uwzględniają.
        I stuka serce pociągu relacji z Bydgoszczą, a nam nieswojo, bo wrócić byśmy chcieli. To jest dobry moment na rozpoczęcie nowej książki. Czytana w ciasnym, polskim przedzialiku będzie łagodnym przejsciem z jednej miłości do drugiej.

niedziela, 16 sierpnia 2015

"Przechytrzyć Pana Boga"

          Myślałam o tym jak wiele razy udało się człowiekowi przechytrzyć Pana Boga. A rozmyślania moje rozpoczęły się od niewinnego lodu... w kostkach.
          
           Po porządkach domowych dobrze jest się napić czegoś smacznego. Alkohol? Nie, za wcześnie - dopiero południe. Lubię sobie odpalić wino jakieś pyszne, ale wieczorem. Wtedy jego przyjemne ciepło zespala się słodko ze snem i jakoś tak błogo się robi. A jeśli już przy winie jesteśmy... 
Taki kieliszek z długą nóżką (z którą ostrożnie obchodzić się trzeba, bo tylko patrzeć jak fiknie kozła i plama gotowa) pozwala mi poczuć się kimś innym. Na moment. Macie tak? No, bo tę nóżkę trzeba delikatnie, z gracją trzymać i dziubek robić przy piciu, bo to nie kufel, ani kubek żaden. I od razu mi się przypominają te kobiety z filmów rozmaitych - bogate, wykwintne, apetyczne jak i to wino, co popijają. Zostawiają one czerwone, szminkowe ślady ust na brzeżku kielkiszka, jak podpis jakiś, autograf. A ja prosta dziewczyna jestem (choć wyjątkowa w swej prostocie) i ust na czerwono nie maluję, bo jak idiotka wyglądam, a nie seksbomba. Jednak pijąc z takiego kieliszka łatwiej sobie wyobrazić, że się jest w restauracji, że suknia pięknie błyszczy, że mój szminkowy autograf ważniejszy dla kelnera od napiwku. Znika na kilka łyków gospodyni domowa, mama na chwilę ma wolne, pozostaje jedynie żona (i to taka z nocy poślubnej). Bardziej od samego wina lubię to trzymanie kieliszka.
        Dobra, przecież ja wogóle nie o tym chciałam pisać. Wróćmy do tego lodu, ktory dziś z zamrażalnika wygrzebywałam. Stałam i gapiłam się na niego. "Niesamowite" - myślę. Na dworze jakieś 18 stopni na plusie, w domu pewnie 20,  ja otwieram jakąś niby szfeczke w białym kolorze, a tam Dziadek Mróz siedzi z lodem i częstuje: "Ile dziecinko kostek chcesz? Dwie, trzy?" Założę się, że Pan Bóg myślał, że ludzie już zawsze będą upolowane jedzonko szybko wcinać, bo się zepsuć może. Ależ musiał być zdziwiony, gdy ogień pra - naszym udało sie wykrzesać! I upiec zwierzynę i uwędzić. A od ognia do zamrażarki, to już żabi skok przecież.
        Zimą też się zdziwić można, że dom taki ciepły wewnątrz. Patrzy sobie dziecko przez okno, widzi jak śnieg pada, jak opatuleni wszyscy chodzą, a tu - ciepełko przyjemne, Tylko dwie cieńskie szybki dzielą zimowy kożuch od krótkiego rękawka. Dziecko się dziwi, to i ja się dziwię, bo choć technicznie to wszystko jakoś ogarniam, to nadal niesamowite to dla mnie jest. Dwie szyby oddzielające zimę od lata, noc od dnia...
       Przez okno spojrzałam, bo kolejną myśl na wędkę szybko złowić chciałam. A tam samolot na niebie w krawca się bawi. Szyje to niebo białymi, grubymi nićmi jakby się bał, że bez tego zaraz się rozsypie. Taki samolot - to jest dopiero psikus Panu Bogu wywinięty przez człowieka. Choć... jak się chwilę zastanowić, to można dojść do wniosku, że to akurat Pan Bóg mógł sobie zaplanować. No, bo przecież po co ptaki stworzył? Jak nic po to, by inspirację dla człowieka stanowiły. Mnóstwo lat nas to dręczyło, krorciło, mierziło, bo ptakami też chcieliśmy się poczuć. I choć ikarowskie skrzydła słońce stopiło, to nadal chcieliśmy przechytrzyć grawitację. a Pan Bóg specjalnie wypuszczał te ptaki jak bański mydlane, by nad głowami nam fruwały. I co nie daliśmy rady? Proszę bardzo - samoloty jak i te skrzydlate ptaki, w każdym kierunku świata latają. Szybciej nawet, bo człowiek się popisał, dobrze przygotował, na błędach uczył i egzamin na szóstkę zdał.
        Czego dziś nie można? Dzieci można planować, chorobom przeciwdziałać, zmarszczki wygładzać, biusty powiększać. Można latać jak ptak i pływać jak ryba. Pogubić w tym wszystkim też sie można, a Panu Bogu, to pewno nawet smutno, że tak po nim wszystko poprawiamy, że coraz więcej modlitw z reklamacją.
I powiem o jeszcze jednej swojej myśli. Ta śmierć, co to wszyscy na nią narzekają, to potrzebna człowiekowi jest. Stracha nam całe życie robie, czasami sie myli i przychodzi za wcześnie, albo niesprawiedliwie, ale gdyby nie ona, o pokorze już wszyscy by zapomnieli.
         A tak każdy, kimkolwiek by nie był swojego Boga w kieszeni nosi, bo na podwórku śmiech dzieci, które kochamy, bo na poduszce rozsypane włosy ukochanej, bo tęsknota do ciepłej dłoni mamy.

czwartek, 6 sierpnia 2015

                                                                   Złodziejka czasu

           Mógłbyś mnie śmiało nazwać złodziejką czasu. Wiem, że nią jestem, to moja słabość. Ludzie mają różne słobości: boją się windy (że niby co? Czarna dziura, która wessa na dobre?). Albo muszą kupować, KUPować, KUPOWAĆ, żeby poczuć się lepiej. A ja kradnę sobie czas. "Złodziejka" to brzmi nawet trochę dumnie. Złodziej już nie, bo złodziej to kominiarka (paskudstwo), latarka, worek wypełniony skradzionymi rzeczami, więzienie, brak zaufania, sratatata. Jednak złodziejka, to co innego. To kobieta - kot w czarnym, przyległym kostiumie (po pierwsze czarny wyszczupla, po drugie uwydatnia to, co powinien), zwinna i lekko poruszająca się kusicielka. Tajemnica, pożądanie, wybaczanie. Ot tak myślę o złodziejce. No i ja nie mam worka ze skradzionymi rzeczami. Czasu ni jak upchać się do wora nie da. Nawet do damskiej torebki nie włazi. Na niego trzeba mieć sposób. Ja mam, ale Ty doskonale wiesz jaki, więc powtarzać się nie będę. Chociaż, może tylko na chwilę o tym wspomnę?
           Nawet nie zauważyłeś, że wczoraj podczas oglądania filmu też to zrobiłam. Wczoraj byłam kieszonkowcem. Siedziałam obok i wykradałam minuty. Po kolei, bo przecież, gdybym hapnęła godzinę naraz, to byś się zorientował. A'propos! Co takiego jest fajnego we wspólnym oglądaniu filmu? Coś jest, bo ja zawsze wolę z kimś oglądać film. Dobre jest to, że patrząc się na to samo życie, które przebiega komuś (bo film przecież zwykle jest o kimś) dwie osoby mogą je zupełnie inaczej postrzegać. Przypuśćmy, że oglądamy razem scenę. Ty i ja. Przypuśćmy, że widzimy kobietę gotującą spagetti. Stoi nad garami taka. Ładna, ale brzydko ubrana (bo szkoda by było jakąś odświętną kieckę od sosu pomidorowego pobrudzić). Spocona, bo żar na dworze, włosy w niesforny kok spięte. Co chwilę podnosi do ust palec, by wyssać kropelki krwi (właśnie urżnęła się nożem - superostrym, co to mąż na urodziny w poprzedniej scenie jej sprawił). To wersja widziana moimi oczami. A Ty, który siedzisz obok i oczy Twoje, patrzące na tą samą panią, zupełnie co innego rejestrują. Pani brzydko ubrana - owszem, ale, gdyby tylko ściągnąć tę domową sukienkę, krągłe piersi by się wyturlały, soczyste pośladki uśmiechnęły, starannie przycięte włosy łonowe erotycznie ułożyły. I widzisz ją w blasku południowego słońca, jak podnosi do ust (pełnych i soczystych, niemal jak te pośladki) zraniony paluszek (już nie palec - PALUSZEK!)i różowym języczkiem smakuje swoją krew. A potem te samiutkie wargi pochłaniają w swej czeluści cały paluszek. Obejmują go szczelnie, zaciskają się na nim i pomału przesuwają w górę i w dół. Od nasady po opuszek i z powrotem, wolno i dokładnie, dla pewności, że krew przez kilka chwil pozostanie pod skórą. Dla pewności, że męskie grono widowni przeszło już w inny wymiar rzeczywistości.
A to tylko jedna scena! Gdyby tak porównać odczucia moje i Twoje wobec scen kolejnych (i poprzednich również), można by stworzyć inną historię na tej podstawie. I dlatego właśnie ubóstwiam oglądać film z kimś, najlepiej mężczyzną.
        Ha! Bingo. Czytanie powyższych  przemyśleń zajęło Ci około 2 i pół minuty. Kolejne do mojej kolekcji. Nazywaj mnie złodziejką czasu, to będzie dla mnie komplement.

wtorek, 28 lipca 2015

      
Ludzie Pralki

       Zapach kawy. Najpierw ten wsypywanej do kubka (najlepiej świeżo mielonej), potem ten, co unosi się przy zaparzaniu. Nie wiem jak to się dzieje, ale zapach kawy wlezie wszędzie. Spryciarz jeden. Wypełnia w domu najmniejszą szczelinę, zajrzy w każdą szparę, rozleniwia się na łóżku (pod łóżkiem pewnie też, ale jeszcze nie sprawdzałam). Nawet, gdyby któryś z domowników bardzo chciał ukryć przede mną, że parzy kawę, i tak bym się o tym dowiedziała. Uwielbiam ten zapach i smak.
     Zgodzi się ktoś ze mną, że kawa to nie tylko napój, który pobudza, gdy myśli jeszcze przy poduszce? Kawa to historia, tradycja, synonim rozmów i odpoczynku. "Idę na kawę do Beatki" - i wszyscy wiedzą, że idę na ploty. Picie kawy kojarzy mi się też z dzieciństwem. Nie, nie byłam siedmiolatką, która po przebudzeniu sięga do ekspresu. Nie. Kojarzy mi się z dzieciństwem, ponieważ wszystkie domowe uroczystości przy kawie (lub też jej "dolewkach") się odbywały. Zjeżdżała się na jakieś imieniny rodzina i dyskutowała. Najpierw o tym, że Wałęsa wielkim, solidarnym człowiekiem jest, potem, że prezeydentem już znacznie gorszym (rozmowy męskie). W przeciwległym kącie stołu rozmówki damskie o kupionym materiale na sukienkę (którą krawcowa miała wyczarować na wesele) i o fryzjerce, która skutecznie popsuła to wesele tworząc zbyt "baranią" trwałą. Tematy podzielone, ale kawa jedna.
        Albo te codzienne południowe kawki w moim domu rodzinnym. Przy stole kuchennym gromadzili się rodzice, babcia i wojostwo (akurat w jednym budynku mieszkaliśmy). Pili tę tradycyją filiżankę jakby to jakiś obrzęd był, jakby od tego zależało, czy deszcz spadnie, czy będzie susza. Nie rozumiałam tego zupełnie, a jednak ta niewerbalna nauka wsiąkła we mnie i też na kawosza wyrosłam. Nie takiego, co chlapie kawę w biegu, parząc sobie język, ani takiego, co kawę zostawia, zapomina i potem wylewa, bo zimna niesmaczna. Moja natura kawosza każe mi zamknąć oczy, powąchać, nasycić się tym zapachem, a potem dopiero kosztować i zmysł smaku rozpieszczać. I sprawa ważna (bardzo) - pijam kawę czarną, bez mleczno - cukrowych udziwnień. Taka kawa z mlekiem, to zaraz mi się kojarzy z kolorem farby ściennej. Przed rokiem '90 - tym wszyscy malowali pokoje na "kawę z mlekiem". I tak sobie myślę, że równie dobrze możnaby powiedzieć, że to kawa ma kolor ściany. A to już apetyczne wogóle nie jest, zatem pijam czarną jak noc. I co jeszcze dodam na ten temat, że kawa najlepiej smakuje, jak się człowiek naharuje, a potem uściądzie z dupskiem i z satysfakcją, popijając małą czarną, odpocznie. No, ale to trzeba coś robić, by takie doznania przeżywać.
          Żeby pod górkę sobie życie ustawiać specjalnie, to nie lubię. Życie samo kłody pod nogami sieje, więc co ja tam będę jeszcze po nim poprawiać. Jednak na łatwiznę też nie lubię, bo jakoś tak nie po Bożemu i żal mi się mięśni robi, że z nudów skurczy dostają, żal oczu, że na jedno patrzą i żal serca, że pokochać nie ma kogo, ni czego. Ha! Powiem więcej! Wkurzają mnie wręcz ludzie, co to robić im się nic w życiu nie chce. Na piwo tacy wychodzą raz w tygodniu i cały tydzień potem tym wyjściem żyją.
"Ta to miała bufet konkretny" - rży jeden z drugim, o biuście kelnerki zapomnieć nie mogąc. I czekają piątku kolejnego, by zważyć bufet wzrokiem, obwód przeskanować i zakłady z kumplami porobić. Wszystko dla ludzi, ale taka regularność, to pustka jak i w tym wiadrze, co wody ze studni dawno nie widziało.
Albo te baby, co wiszą na telefonie! Siedzi taka z tyłkiem, który łatwo z fotelem pomylić, kawe  mlekiem (!), albo i śmietanką profanuje i przez telefon pół dnia nawija.
 "A widziałaś jak Ta ostatnio w Kościele wyglądała?", albo: 
"Tamta na parterze, to wogóle nie wie jak dzieci wychowywać", albo:
"A Siamta męża nie upilnowała i poszedł w tango z jakąś barmanką cycatą".
Pewnie, że poszedł. Zakład przecież chciał wygrać, to i bufet zważyć musiał. Żona w domu plotkami zajęta, to poszedł na balony popatrzeć. Z dzieciństwem mu się kojarzą, festynami, cyrkiem. Balon w jednej ręce, w drugiej wata cukrowa. A od tamtego czasu, to progres nawet, bo dwa balony dostaje, po jednym na każdą dłoń.
I tak tym ludziom życie leci, a potem dziwią się, że słońce zachodzi dla nich i dojść do tego, co dobre w życiu zrobili nie mogą. Trochę są jak Ludzie - Pralki, nie uważacie? Nastawieni na jeden program: wirują, czasem trochę szybciej, czasem wolniej. Niby jakaś zmiana, bo teraz kręci się w prawo, a przed chwilą było w lewo, ale to ciągle ten sam kocił jest. Trochę adrenaliny przy przypadkowym p(ł)ukanku, ale chwila, moment i już suszenie. A jak suszenie, to już ze śmiercią witać się można i rachunek sumienia generalny wystawić.
Nie mówię, żeby ekscesów zaraz jakiś szukać. Przecież na co pulchnej sprzedawczyni mebli skoki ze spadochronu, albo herlawemu hydraulikowi bimbanie na waleta na bange. Nie o to chodzi, ale o to, by odkryć w sobie potencjał.  Robić to, co lubimy, co sprawia nam przyjemność, ale też co wnosi nieco do życia naszego kochanego. Tylko do tego odkrycia każdy sam musi się zabrać. Dużo łatwiej by było, gdyby powstała taka instytucja do której się idzie po poradę życiową.
-słucham, w czym mogę pomóc? - przemawia Przemiła Pani w Okienku.
-jakoś nie wiem czym powinienem się w życiu zająć - odważnie opowiada Petent.
-pan mi wygląda na takiego, co naleśniki smaczne smaży i lubi to robić. Uwielbia wręcz - po uprzednim zeskanowaniu Petenta odpowiada Przemiła Pani w Okienku.
Proszę wynająć ten pusty lokal za rogiem i naleśnikarnię "Manekin" otworzyć. Za kilka lat będzie pan spełnionym właścicielem całej sieci takich lokali - dodaje uprzejmie Przemiła.
Albo inna sytuacja:
Babka przychodzi do owej instytucji i narzeka, że nudno jej w domu, a zawsze o sukcesie jakimś marzyła (bynajmniej nie kury domowej). I już Przemiła Pani w okienku szepce przez dziurki w szybce w kształcie kwiatka, że przecież bajki świetne dzieciom opowiada, prawda?
"A prawda, bo one słuchać lubią takich niestworzonych historii".
"No to już, zmykać do domku, póki dzieci w szkole, spisać to wszystko, w ładnej powieści to zamknąć" - pada propozycja.
 "A za rok wszyscy "Harrego Pottera" czytać będą - kończy z uśmiechem Przemiła Pani w Okienku.
         Takiej Przemiłej Pani w Okienku, to w sobie szukać trzeba, a nie w jakiś instytucjach.
Może warto kiedyś przycisnąć "STOP" w pralce, usiąść przy kawie (już nawet tej w kolorze ściany) i zresetować program, nim zacznie się etap suszenia.

wtorek, 21 lipca 2015

       "Nie byle jakie majtki"



             Chodzą dziś za mną od rana majtki. I to nie byle jakie majtki, bo Natalie Portman!.

            Staram się swój Mózg dobrze odżywiać. Wiadomo - narząd najważniejszy, przeszczepić się  nie da, choćbym była milionerką i chciała go kupić po kierowcy debilu, co to na słupie swoje życie efektownie zakończył. Dbam, zatem o to, by Mózg spał odpowiednio długo, robię z nim masę zagadkowo - krzyżówkowych ćwiczeń, kocham go mocno, no i karmie właśnie zdrowo. Na śniadanie jakieś wiadomości (bez polityki, bo Mózg nie lubi się denerwować), na obiad dobra książka (może być kryminał, bo adrenalina bywa zbawienna), na kolacje niebanalny film... Zdrowo, prawda?
Jednak czasami Mózg mi skomli, bym coś niezdrowego podała. Tak od czasu do czasu, dla przyjemności i poczucia, że żyć też trzeba umieć. No to cyk! Zamiast porannych wiadomości drżącą ręką podaję mu sensacyjno - plotkarską stronę internetową. I tam to właśnie zaatakowały mnie te majtki. Podkreślam - NIE BYLE JAKIE MAJTKI, bo Natalie Portman. W pierwszej chwili Mózg się wystraszył, ale jednak oczasmi słusznie zauważył, że majtki pięknie podkreślają krągłości i gładkości "holiłódzkiej" (świętej łodzi?) gwiazdy. I skierował Mózg mój oczy moje na tekst szumnie nazwany artykułem. A tam rozprawa na temat skandalu, czy to wypada w takiej sukience, co to majtki i tyłek obnaża po czerwonym dywanie kroczyć? I czy te majtki przyczynią się do sukcesu filmu, który aktorka sma wyreżyserowała? Czy stanowią one dobrą promocję?
A podstawowe pytanie dręczoce autora dotyczy projektanta kreacji, który to wszystko świetnie zaplanował i zapewne Natalie przyjacielem jest. Przecież bez wątpienia swym projektem wpłynął na wizerunek aktoreczki. A czy na plus, czy minus...
            Porozmawiałam o tym z Mózgiem i doszliśmy do wniosku, że nam to jest zupełnie obojętne ten aktorsko - majtkowy sukces, ale tylko dlatego, że Mózg tryska zdrowiem i dystansem. Pomyśleliśmy jednak o przykładowej Pani Domu, która złożyłą papiery rozwodowe właśnie po przeczytaniu, a właściwie obejrzeniu arktykułu. A było to tak:
Jak co rano siada wygodnie na kanapie, by przeczytać internetowe nowinki z życia gwiazd i celebrytów. Już na drugiej stronie wyłaniają się opisane wyżej majtki. Patrzy Pani Domu, ale nie na majtki, konkretnie, a na to, co skąpa sukienka odsłania: zgrabna, gładka pupa, długie szczupłe nóżki, delikatne ramionka i brzuszek starannie wyćwiczony. Rzuca Pani Domu laptop na bok, leci na łeb na szyję do lustra, byle większego, by całą jej sylwetkę było w stanie połkąć. Zdejmuje (z pośpiechem strażaka) workowate warstwy charakterystyczne dla pani domu i... zamiera...
                    Ani śladu:      tyłeczka, nóżki, ramionek, brzuszka. 
                   Jest raczej:    piłeczka, tłuszczyk, baleronek, gruszka
Ni jak ma się ten widok do zdjęcia, które też przecież kobietę pokazuje.
Teraz najlepsze.
Wraca Pracownik Fizyczny (mąż w sensie) z pracy, biedny (już mi go żal), bo nie wie jeszcze co go czeka. Odsapnąć nie może, bo już Pani Domu obiad serwuje, a wraz z nim zdjęcie TYCH majtek. I podpuszcza:
 "A zobacz jak to teraz do ludzi aktorki wychodzą, a popotrz jak to wstydu nie mają" - kracze przez ramie ni to do zdjęcia, ni to do  Pracownika Fizycznego, ni do talerza.
A mąż, jak mąż - ślini się ni to do zdjęcia, ni do talerza, bo do Pani Domu to na pewno nie.
"Jak się nie wstydzi (a przecież nie ma czego), to niech sobie chodzi. Ładna nawet... ta sukienka" - dodaje Pracownik Fizyczny, że niby konstruktywną ocenę stroju podał, a nie tego, co on odsłania.
I ciągnie na swoje nieszczęście dalej: "Chcesz? Do kina na ten jej film pójdziemy" - wymyśla wsysając ślinę i zaraz chwali dla niepoznaki, że obiad pyszny wyszedł.
        Nie ma pojęcia taki biedak dlaczego Pani Domu płakać zaczęła i skończyć nie mogła, dlaczego lustra wszystkie zasłonięte, a prześcieradło za dobrym seksem płacze. Ba! On nawet nie wie skąd się przed nim wziął pozew o rozwód.
        Ja bym mu wyjaśniła. Bo to wszystko przez majtki przecież. A na pocieszenie bym dodała - ale majtki nie byle jakie, bo Natalie Portman.                 





środa, 15 lipca 2015

        Spojrzałam właśnie na swoje pomalowane na czerwono paznokcie u stóp. Stóp to ja za ładnych nie mam. Jakieś takie niezgrabne mi się wydają, no wielką ich fanką to ja nie jestem. Robię więc wszystko, by urodę ich trochę polepszyć. Tylko ten czerwony kolor, to nie jest znów taki naturalny. Może jakimś bardziej neutralnym powinnam pomazać, a nie tak się wygłupiać?
         Kura. Biega taka po podwórku, na wsi najczęściej, grzebie pazurem w piachu i choć prawie ślepa czasami ziarno znajduje, co to na resztę dnia ją uszczęśliwi. Kura, oprócz swojego (w jej mniemaniu) bogatego życia jest również rozchwytywana po śmierci. Wtedy, gdy jej kurzy duch uleci zamienia sie w drób. Estetycznie zapakowany leżakuje sobie w supermarkecie od czasu do czasu przemywany "Ludwikiem". Sprzeda się prędzej, czy później,a po takiej kąpieli, to pewnie nawet szybciej trafi do nic niepodejrzewającego żołądka. Jest też i trzecie wcielenie kury - upycha się ją w kostce rosołowej i doprawdy nie mam pojęcia jak to się robi.
O ile wersja nr 1, 2 i nawet 3 jest całkiem normalna, o tyle historia, którą niedawno usłyszałam już chyba mniej. A to wszystko przez pewną kurę, która miała wyjątkowo rozwiniętą inteligencję emocjonalną.
Wymyśliła ona sobie, że grzebanie w ziemi całkowicie jej odpowiada, ale opalanie na bogato zwane rożnem już nie. Bo to kura arystokratka była, co to blade lico sobie ceniła i jeszcze kreacje z piór nosiła, bo nagość ją peszyła.  Aby opalania uniknąć zaczęła z Właścicielem się spoufalać. Przychodziła się przywitać, dziękowała za sypnięte ziarno, pukała dziobem w drzwi domu, okrągłymi oczkami pytała, czy wejść na gościnę może. I nim się Właściciel obejrzał uzależnił się od kury, powiernikiem swoich problemów uczynił, głaskał i karmił jak psiaka - championa, co to na wystawy rozmaite jeździ. Niektórzy powtarzają, że i do sypialni wstęp miała, ale ja tam nie wiem...
Reszta kurzej zagrody się zmieniała. Co jakiś czas kokosz ze spuszczoną głową na przymusowe opalanie wyjeżdżał (z biletem w jedną stronę oczywiście). Tylko kura - cwaniara na specjalnych warunkach ciągle żyła. Aż pewnego dnia zaniemogła, zdrowie poważnie jej szwankować zaczęło. Właścieciel w popłoch (charakterystyczny dla uzależnionych) wpadł. Do weterynarza najlepszego w mieście pognał. "Mogę zapłacić, ile trzeba?" - dopytywał chcąc przyjaciółkę od śmierci oderwać. A tu zdziwienie, bo lekarz z poważną miną: "Przykro mi, nic nie da się zrobić". Choć tasak rzeźniczy nie miał okazji się kurze przedstawić, to śmiercionośna kosa już uśmiech szerzyła. Początkowo Właściciel dojrzewał do myśli, że koniec niechybny, a kurę morfiną w tym czasie szprycował. Chciał, by do Wielkiego Pana Koguta lepiej jej się odchodziło, więc na zastrzyk - uśpienie zgodę wyraził. A potem coś na kształ żałoby przeżywał, stojąc nad niby grobem, zapisywał kurę w sercu swoim i całego podwórka.
I choć historia jakiś czas temu zasłyszana, to wyjść z mojej głowy nie może. Nie dlatego, że kurze się dziwię - miała instynkt samozachowawczy - tyle, ale Właścieiela zrozumieć nie mogę. Żeby na jednej kanapie z kokoszą? Żeby jej w cierpieniu morfinę podawać? Tego i moja inteligencja emocjonalna ogarnąć nie może.
Zastanawiam się raz po raz co naturalność człowieka z  mlekiem matki wyssaną wypacza? Tu może jakaś samotność Właściciela, albo niezdrowe zamiłowanie do zwierząt?
Przejdźmy do takich ludzi, co kolor włosów na zielony, albo jeszcze inny, liberalny jakiś zmieniają. O urodę tu się chyba nie rozchodzi, bo jeszcze nie widziałam, by wściekły fiolet uroku włosom dodawał. Albo głowa wpół ogolona, chorą udawać ma, czy jak? Żart słaby i mało wiarygodny, bo jeszcze jest druga połówka (niespodzianka - owłosiona), która jak najlepiej się miewa.
 Kolczyki - przeróżne! W najdziwniejszych miejsca, wyglądają jak śróbki, czy wręcz nakrętki, ciało w warsztat mechaniczny przemieniają.
Dacie wiarę, że i z ubieraniem problem się robi? A tak, bo teraz już człowiek rano się nie ubiera, ale STYLIZUJE. Mnie tam stylizacja to się z balem karnawałowym kojarzy. Można się na Presley'a wystylizować, kobietę - kota, czy stracha na wróble. A teraz to się ponoć wstaje z łóżka rano i stylizuje, jakby całe nasze życie balem maskowym się stało. Tylko, z tego, co obserwuję nudno trochę, bo z całej parady gwiazd już tylko strachy na wróble pozostały.
Może i staroświecka jestem, ale pozostanę przy ubieraniu (standardowym) nienakładając majt na głowę, spodnie dopasowując tak, by krok był w kroku, a nie tańcował przy kostkach, a bluzka nie miała rozdarć kontrolowanych. 
I co jeszcze powiem... Już się wcale nie dziwię tym babciom siedzącym w oknach od świtu do zmierzchu z przerwą na obiad i siusiu. Zdobią okna wielkiej płyty trwałe ondulacje, fartuszki w kwiatuszki pod szyję zapinane, wysłużone poduszki piastujące skrzyżowane ramiona. I patrzą oczy wiekowe kto, co i gdzie. Nasłuchują uszy, by usta mogły powtórzyć koleżance z parteru,co do toalety iść musiała i sprzeczki sąsiadów nie zdążyła zarejestrować. Dziwiłam się tym babciom dawniej, że nuda, że życie nie swoje ważniejsze od tego za plecami, że możnaby w tym czasie choćby telewizję obejrzeć.
Tak było, ale na tych ulicach to coraz ciekawiej, a za okno abonamentu płacić nie trzeba, więc dziw mój zmalał radykalnie. Chodnikowe "Rozmowy w toku" to już na bank ciekawsze od tych Drzyzgi.
             A tak poza tym, to zawsze może się trafić ktoś z dziurą ogromną, kolczykową w uchu, z głową wygoloną na szachownicę i kurą - przyjaciółką na smyczy.
Spoglądam ponownie na czerwoność moich paznokci - cieńki Bolek jestem, żaden ze mnie przebieraniec.

Uwielbiam zmierzch, czas kiedy dzień przytula się do nocy, gwar do ciszy, zabawa do snu...
 Zapach ciemności jest zupełnie inny, niż wtedy, gdy jest widno. Pachnie bajkowymi snami, latem ziołami, co dziko na polu rosną, zimą kruczymi skrzydłami, co znad zaspy śniegu czarnieją. Lubię rzeźkość nocnego powietrza co to się snuje pod niebem granatowym. Lubię Księżyc, co jest jak mędrzec i gwiazdy, bo bez nich smutno jakoś. I lubię pisać nocą, przy jasnym oku lampki, z ćmami, które orbitują wokół żarówki jak planety wokół Słońca. Ja też jestem trochę jak ten nocny motyl - szukam jasnych myśli, które paradoksalnie ciemną nocą najczęściej odnajduję.

Pisanie Nocnego motyla to zbiór przemyśleń, spostrzeżeń, wizji zamkniętych w tekstach, które każdy może nazwać po swojemu. Dla mnie jest to przyjemność i radość z możliwości dzielenia się tym, co tylko moje - myślami. Chciałabym obiecać, że raz w tygodniu nowy tekst przybędzie, ale za dobrze znam siebie, regularność nie jest moją najmocniejszą stroną. Obiecuję jednak postarać się pisać na tyle często, byście nie zapomnieli o Nocnym motylu. 

Zapraszam
Paulina